niedziela, 29 lipca 2018

Siedmiomilowe... ciasne buty


Siedmiomilowe... ciasne buty

Odwrócę nieco kolejność i tym razem rozpocznę swoją opowieść od podziękowań. Piotr Hercog –dzięki za pomoc, mobilizację i świadomość, że gdzieś obok jest tak świetny i doświadczony kumpel, który pomoże i samą obecnością motywuje mnie do pracy! Jędrzej Karpowicz, który składa moje ciało do kupy, który postawił mnie na nogi po GSB i świetnie pomaga w codziennym treningu!

To oczywiście nie wszyscy! Nie mogę nie wspomnieć o Krzysztofie, który w tym roku także męczył mnie na CF, a którego może ja zmotywuję do drobnych zmian w jego bieganiu. Drużynie inov-8 team, do której należę i która daje mi kopa do kolejnych wyzwań. Dodatkowo Andrzej, który wiózł moje toboły z punktu na punkt, który starał się jak mógł, abym się nie zatrzymał. Poza tym Wy wszyscy, którzy czytacie, piszecie i gdzieś na trasie i poza nią zatrzymujecie się koło mnie i z którymi prowadzę radosne dysputy o tematyce różnej.

Na koniec Ci, którzy zawsze są kilka długości przed egocentrycznym ja, czyli moja Rodzina, cierpliwi, uśmiechnięci, którzy mimo mojej męczącej pasji, potrafią wspierać mnie w dążeniu do celu.

To tyle podziękowań... 


Bieg 7 Szczytów – przygotowania

Tym razem bez wielkich problemów i pasma kontuzji. Plan realizowany w 100%, chociaż nie powiem czasem w 140%, co powodowało ból głowy u Piotra :) Sparzyłem się na Rzeźniku, więc tym razem nie było mowy o dokręcaniu śruby. Biegało mi się lekko, na kilka dni przed startem zaliczyłem klasykę Bardo-Lądek, a przed wyjazdem w stronę startu DFBG wspólny trening z Grzechem, który jak zwykle miał być papierkiem lakmusowym mojego przygotowania. Bibuła zabarwiła się na „ok” więc szara łódź podwodna ruszyła do portu z napisem Lądek Zdrój.

Jak to mam w zwyczaju, raczej trudno było mnie spotkać podczas spacerowania po kurorcie. Siedziałem w cieniu, wyciszony, spokojny i wyczekujący startu. Czułem się dobrze, biegowo na pewno przygotowany, o czym mogłem się przekonać już za kilkanaście godzin, głowa na miejscu... potrzebowałem jedynie szczęścia, aby wszystkie elementy zagrały właściwą melodię, bez fałszywych tonów. Nawet zmieniłem dietę nieco, odstawiłem mleko, które tak mi dało popalić podczas Mnicha i Rzeźnika, jako kawosz odpuściłem co najmniej kilkanaście filiżanek w ciągu dnia, do tego jakieś uspokajanie żołądka i pożegnanie tych żeli, które dewastowały moje wnętrzności.

Plan był, miałem się jedynie jego trzymać. O 18.00 Piotr wraz z Helą dali sygnał do startu i maszyna ruszyła. Początek spokojny, a mimo to dużo za szybko, pierwszy punkt i 6 minut szybciej niż zakładałem. Zwolniłem więc, cały czas spoglądając na tętno, a serducho pracowało dobrze.

Fot. Łukasz Buszka

Lekko ubrany, tak jak lubię, nie zwracałem uwagi na chłodny deszcz, było przyjemnie, cudownie i błogo. Z każdą chwilą lepiej i lepiej, bez forsowania tempa, do przodu. Idylla trwałaby zapewne przez wiele godzin, ale nagle noga mi gdzieś uciekła i lewa łyda zapłonęła ogniem piekielnym. Rzuciłem jakieś przekleństwo pod nosem i … zadzwoniłem do Gosi, aby na pierwszym punkcie podała mi magnez, tak na wszelki wypadek, aby zgasić w głowie tlące się pierwsze problemy. I wtedy pojawiło się to COŚ, jak w filmach grozy – MGŁA, nieprzenikniona, która, pokrzyżowała mi nieco plany, może nawet więcej niż „nieco”, ale o tym miałem przekonać się później. Latarkę odpaliłem bardzo późno, po omacku biegłem tak długo, aż ledwo tląca się ścieżka zniknęła z moich oczu. Na Przełęczy Płoszczyna pierwsza informacja „około 10 minut straty”, zabrałem kije, plecak i jazda. Nadal padało, dzięki czemu było przyjemnie chłodno, miejscami brnąłem po niezłym bagnie, ale na to byłem przygotowany. Brak widoczności nieco mnie jednak spowolnił, co chwilę lądowałem poza trasą, 80 cm przed stopami to zdecydowanie za mało, abym mógł biec swobodnie. Stale hamowałem, drobiłem i wściekałem się nieco. Na Śnieżnik spokojnie, mocno ale bez swobodnego opadania. Techniczny zbieg, próbowałem puścić nieco nogę i … kolejny raz noga ugrzęzła gdzieś między kamieniami, czwórka zawyła i wiedziałem, że lekko to w tym roku nie będzie.

Second Skin

Fot. Piotr Dymus
Biegłem w stronę Międzygórza, noga nie dawała mi spokoju, ale nie było miękkiej gry :) Skupiłem się na butach i pytaniu, zmieniać, czy nie zmieniać. Świetnie spisujące się inov-8 mudclow, były już strasznie mokre i nie było sensu gonić w nich dłużej. Wpadam do Międzygórza , ściągam skarpety proszę o moją maść i... słyszę „nie ma”. Oczy otworzyły mi się na całą twarz „jak to?”. Nie wierzę, w duchu kręcę głową, wiem, że mokre nogi, bez mojego ulubionego second skinu za kilkadziesiąt kilometrów poznają, co to znaczy jesień średniowiecza w wersji przeznaczonej dla kończyn dolnych. Założyłem nowe buciki i pognałem dalej. Od czasu do czasu czułem pojawiające się nowe piękne pęcherze, potem piętą zaryłem gdzieś w ostry kamieniu i pojawił się on - „ojciec wszystkich pęcherzy”. Gosia z Andrzejem gdzieś na kolejnych punktach informowali, że moja maść już jest, ale niestety było już za późno. Zresztą, gdyby w tym roku tylko stopy mi dokuczały byłoby super :)

Żel, czy aby ulubiony

Fot. Łukasz Buszka
Mimo problemów, głowa pracowała fajnie. Cały czas w okolicach trzeciego miejsca z mała stratą. Cukier, żelki, żel, woda, wszystko wchodziło pięknie, energia mnie roznosiła, a stopami przestałem się zajmować. Gdzieś na pięćdziesiątym kilometrze wygrzebałem żel, wielokrotnie testowany na Rafale, bez chemii, z masłem orzechowym, już cieszyłem się na to spotkanie. Pierwszy łyk i... już widzę jak lecę w przepaść. Nie pomogło, że resztę schowałem do kieszeni, lawina ruszyła. Żołądek wywrócił się na drugą stronę i było po grzybach. W Długopolu ze stołu dostałem ciastko i ruszyłem dalej, niestety to także nie znalazło się na liście ulubionych. Mimo to nawet nie pomyślałem o zejściu, plan minimum Lądek Zdrój, więc trzeba było zebrać się w sobie i ruszyć dalej. Biegnę sobie jak nigdy nic i... możecie nie wierzyć ale... moja cudowna hiper super latara padła, zalała się wodą i odmówiła posłuszeństwa. Za mną gdzieś daleko małe światełko, przede mną kilkaset metrów Rafał Kot. Gonię, od czasu do czasu przystaję aby opróżnić żołądek i w końcu biegnę tuż obok w jego ledwo widocznej łunie światła. W głowie tylko jedna myśl, aby do punktu, gdzie wymienię ją na lepszy model.

Mgła nie odpuszcza, a ja drobię kolejne kilometry, mam ich już w nogach sto, nie pomagam swoim czwórkom takim bieganiem, a niestety nie potrafię się puścić na wariata gdy nie widzę trasy przed sobą. Dobiegam w końcu do Jagodnej, gdzie Mirek z Rzeźnikami szaleje na punkcie. Pyszne pierogi i rosół (to chyba był rosół), wybiegamy we trójkę Rafał, Jarek i ja. Robi się jasno i... Rafał ucieka. To jeszcze nie moment i odpuszczam, muszę dać nieco odpocząć nogom, totalnie zaklepanym nie swoim tempem. Potem odskakuje Jarek, a moje tętno nawet nie drgnęło, lecę swoje, bez fałszywych ruchów.


W labiryncie

Gdzieś po czeskiej stronie dogania mnie Łukasz Żarecki, trzeci zawodnik Biegu Super Trail, nie ucieka daleko, gdyż już za kilkaset metrów doganiam go i namawiam do walki. Biegniemy razem, skupiam się na pracy zespołowej i próbuję zapomnieć o bolącym podbrzuszu. Lekko nie jest, ale biegniemy i gdzieś za Masarykową, na której Andrzej podał mi żel, a następnie Łukasz zaczął wspominać pyszne tosty z dżemem, żołądek przestaje boleć. Biegniemy i jest coraz lepiej. Nogi, jakby nie moje, ale zmuszone do działania kręcą. Od czasu do czasu Łukasz prosi abyśmy przeszli do marszu, jest dobrze, a wiem, że za kilka chwil będzie jeszcze lepiej. Wpadamy do Kudowy, Łukasz zajmuje 3 miejsce, a mnie czule żegna Hela i lecę dalej do Pasterki. Nie tracę czasu i gdzie tylko można gonić to kasuję stratę. 


Fot. Łukasz Buszka
W Pasterce 37 minut, jest świetnie, a mimo to biorę prysznic, zgodnie z planem. Na pewno tych kilka straconych minut odda w dalszej rywalizacji. Naładowany ruszam na Szczeliniec, wpadam na górę i … płaczę. Przede mną niezmierzone morze ludzi, kolejka zakręca za schronisko. Nie muszę stać, ale przepychanie się w stronę wejścia do labiryntu zabiera cenne minuty, a później jest już tylko gorzej. Stoję wszędzie, każde wąskie przejście STOP, kolejka do zejścia do Piekiełka ustawiła się już dobrych kilkadziesiąt metrów przed schodami. Część ludzi mnie przepuszcza, a w oddali widzę jak inni robią sobie zdjęcia stojąc na schodach. Tracę na każdym metrze, sekundy zamieniają się w minuty, a ja tylko tracę. W końcu wyrywam się z tej matni.

Strata jest jednak ogromna, próbuję gonić do Ścinawki, ale niestety wraz z moją pogonią rośnie temperatura otoczenia. Wiele osób, którzy mnie znają, wiedzą, że najlepiej biegałbym zimą, lato mnie zabija. Mimo to walczę, zatrzymuję się przy każdym strumieniu, proszę napotkanych ludzi o wodę i biegnę dalej. Strata jednak urosła i już wiem, że przy tej temperaturze będzie mi ciężko ją zniwelować. Do mety zostało już niewiele, około 70 km. Z tyłu sprawę mam czystą i bezpieczną. Dostałem informacje, że próbuje mnie gonić Maciek Więcek, po jego dwóch mocnych etapach, ja odpowiedziałem swoim i przewaga urosła do dwóch komfortowych godzin.

Jak dla mnie o wiele za gorąco, widząc ludzi gdzieś na obejściach proszę o wodę do polewania, leżę w strumieniach, moczę koszulkę. Idę po płaskim w słońcu, aby za chwilę biec pod górę w lesie w cieniu. Po drodze jeszcze wpadka w Słupcu, gdzie ktoś zerwał taśmy, a ja wpadając do sklepu straciłem nieco kontakt z właściwym przebiegiem trasy. Zaopatrzony w lody i zimny gazowany napój, jak turysta szedłem sobie przed siebie zwiedzając miasteczko, aby za kilkaset metrów w popłochu szukać właściwej ścieżki.

Podobało mi się jedno, byłem słaby, czułem się słabo, nogi, żołądek nie pomagały, a jednak tempo było nienajgorsze. Nie takie jak zakładałem, ale w tych warunkach naprawdę solidne. Głowa ciągnęła mnie do przodu. Andrzej na telefonie dodawał otuchy, a ja nie mogłem biec mocniej. Nadal gorąco, a w lesie coraz duszniej, to nie był mój dzień. Mimo to połykałem kolejne kilometry. W pewnym momencie nie mogłem już nawet pić coli, żołądek powiedział stop i nie mogłem wlać w siebie ani łyka ciemnego płynu.

Niespodziewane towarzystwo

Na jednym z punków wróciłem do delikatnego izotonika i wody. Do kolejnego wodopoju niewiele kilometrów, leciałem bez jedzenia, starałem się nawet nie pić aby na chwilę dać wytchnąć trzewiom. Ciepło w lesie więc leję na siebie wodę i tak mijają minuty, a wraz z nimi kilometry. Wokół mnie coraz więcej bzyczących towarzyszy i więcej. Jest gorąco a tych świrujących nad moją głową robaków cała masa. W końcu biorę łyka iso i... okazuje się, że to woda, a na czaszce mam całe 0,5 lita słodkiego lepu. Uwierzcie, że dawno się tak z siebie nie śmiałem, do tego przez moment zapominam o problemach i ciągnę dalej, po drodze w pierwszym strumieniu myjąc się i żegnając bzyczących kibiców.

Dopadam do Barda, a tam pyszny barszcz. Łyk i błogość w ustach. Piję łapczywie, ale trudno o rozsądek, gdy przez tyle kilometrów nie wchodzi NIC. Czuję się jak młody „buk” i drę pod górę. Po drodze ktoś ze znawstwem wita mnie zdziwiony, że jestem już w tym miejscu. Zdobywam kolejne metry przewyższenia i... padam na końcu drogi krzyżowej. Niestety barszcz postanowił mnie opuścić, cóż było robić, długo się w końcu nie znaliśmy, a i tak o jakimś stałym związku nie było mowy. Do mety już niespełna maraton. Ciało nieco wyje, a głowa ciągnie spokojnie do przodu. Jestem osłabiony, Rafał zachowuje spokojną przewagę, a ja mam kilka godzin zapasu nad kolejnymi zawodnikami. W tym stanie żadne wariackie ruchy nie wchodzą w grę, trzeba lecieć na miejsce, a to jest więcej niż przyzwoite.

Gosia zapowiada mnie na Przełęczy Kłodzkiej, jako biegacza w świetnej formie, a ja padam na kolana przed ekipą Kaszubskiej Poniewierki. To nie zmęczenie, po prostu potrzebuję nieco rozluźnić mięśnie i szukam najwygodniejszego sposobu na rozluźnienie łyd. Wszyscy obserwują mnie w milczeniu, przekonani o totalnym zgonie, a ja wstaję, biorę w dłoń arbuza i ruszam dalej, a żegna mnie grobowa cisza.

Tych kilkadziesiąt kilometrów z Barda znam bardzo dobrze, więc biegnie się przyjemnie, tempo komfrotowe, nie szarpię się tylko chcę spokojnie dobiec do mety. Nadal chłodzę się w strumieniach, konsekwentnie nic nie jem między punktami i robię swoje. Ostatni punkt w Orłowcu, gdzie rządzi Harpagan. Kilkaset metrów przed punktem na tzw. pastuchu rozpostarty plakat imprezy, a do punktu prowadzi szeroka droga z punktami kontrolnymi, charakterystycznymi dla biegów na orientację słupkami, do tego zegar i... babeczka miętowo-czekoladowa. Na pytanie czy mam ochotę z uśmiechem odpowiedziałem „po tym jeszcze dziś nie wymiotowałem” :) Jestem łasuchem, a to ciasto rozpłynęło się mi ustach, może fakt, ze było już po północy spowodował, że moje problemy z żołądkiem skończyły się... dokładnie na 228 kilometrze.

Fot. Łukasz Buszka
Wolny ruszyłem na ostatni odcinek, który znam jak własną kieszeń, na którym jeszcze zaliczyłem ostatnią wpadkę. Gdzieś przed właściwym odbiciem w prawo, czterysta metrów niżej świecąca strzałka rozlana w plamę przed zmęczonymi oczami skusiła mnie do odbicia z właściwej ścieżki. Droga odbijała pod kątem prostym więc po prawej co jakiś czas między drzewami pojawiało się jakieś dziwne światło i … bardziej niż na szlaku skupiłem się na zdobyciu informacji, czy przypadkiem ktoś za mną nie biegnie. Dokładnie 1,5 km (!) dalej okazało się, że NIE 1. nikt mnie nie goni, 2. a ja nie jestem na szlaku. Co było robić odwróciłem się na pięcie i ruszyłem z powrotem, aby do mety, aby mieć ten pechowy start za sobą.

Ciastko musiało być magiczne, leciałem szybciej i szybciej. W końcu Lutynia, Łukasz na szlaku krzyczący „jest, to on”, a ja nawet nie myślałem aby zwalniać, przyspieszałem i przyspieszałem. Nie było tak, jak na ostatnim zbiegu podczas GSB, gdzie wykręciłem 3:45, ale było w okolicach 4:00 i to nie na ostatnich metrach a kilometrach. Dlaczego tak biegłem? Chyba zależało mi aby Andrzej i reszta ekipy miała obok miejsca chociaż o minutę lepszy czas niż dwa lata wcześniej, a teraz ja nawet nie wiedziałem co wskazuje zegarek.

Jeszcze przed samą metą Magda Łączak i Paweł Dybek przywitali mnie serdecznie, ale bez zatrzymywania, a ja cisnąłem dalej. Następnego dnia, przepraszałem Pawła, że nie zatrzymałem się na chwilę, a o na to, że nie spodziewał się, że można tak cisnąć na koniec.


Fot. Łukasz Buszka
Jeszcze tylko nawrotka przy fontannie i widzę w końcu zegar 31h 47 min i upływające sekundy. Nie zwalniam kilka długich susów i jestem na mecie. Medal, gratulacje od Rodziny i Przyjaciół, bluza i szampan, który zostawił dla mnie Rafał.

Jestem szczęśliwy, biegowo dużo mocniejszy niż dwa lata wcześniej, z nowym doświadczeniem. Mimo że to nie był mój dzień, potrafiłem wyrwać z tego, co tylko się dało. Nie było lekko. Na pewno przez cała drogę kontrolowałem, co działo się na biegu. Pechowo ułożył się odcinek za Pasterką, gdzie straciłem tak wiele czasu. Rafał biegł na niedostępnym dla mnie paliwie, świadomości, że jest pierwszy i że ma bezpieczną przewagę. Nie wracam jednak zawiedziony, wiem, że wygrałem ze swoimi słabościami.

PS. Nadal słucham dobrych rad i po biegu zapisałem się do specjalisty, który, mam nadzieję, pomoże mi rozwikłać problem mojego żołądka. Na razie szukam dalej najlepszego źródła energii i po 240 kilometrach nieco energii odzyskałem dzięki MountainFuel, który mam przyjemność testować, a z którego czekoladowy napój na ciepło podany przed snem usypia mnie jak małe dziecko :)

PS2. Wolotariusze wszelkiej maści - jesteście jak zwykle w MEGA FORMIE!!! Dzięki za miłe słowa i pomoc w każdym momencie, jak kogoś nie wymieniłem to przepraszam, ale widok waszych uśmiechniętych twarzy dodawał mi sił!

Fot. Łukasz Buszka


sobota, 21 października 2017

Z uśmiechem przez Główny Szlak Beskidzki!

Dużo by tu dziękować, bo ludzi spora zebrała się grupa, która mi pomagała, pchała kropka i myślami przeganiała złowrogie chmury. Część parła ramię w ramię ze mną, swoimi oddechami grzali zimne noce, a szerokimi barami osłaniali mnie przed wiatrem... no tak wiem, fantazja mnie poniosła. Przyznaję nie raz wystawałem ponad ich głowy, czy tez biegłem z przodu lub snułem się daleko z tyłu. Dziękuję wszystkim, którzy namacalnie i nienamacalnie byli zaangażowani w ten projekt oraz naprawdę niezliczonej grupie ludzi, którzy bez względu na porę obserwowali kropka, pod którym się schowałem.

Ostatnie tygodnie przed startem były tak ciężkie w pracy, że chodziłem po suficie. Nie było czasu na nic. Odpoczynek zostawiłem na 4-5 dób przed startem i musiało wystarczyć. Data padła już wcześniej, nie było odwrotu, czyli jedna z tych imprez, która ma się odbyć bez względu na warunki atmosferyczne.

Zaczęło się pięknie, środa.. deszczowo na górze, ślisko i bardzo mgliście... dokładnie tak jak lubię. Biegnę sam, gdyż dokładnie taki był plan, abym ochłonął, poczuł szlak, zaprzyjaźnił się sam z sobą, złapał odpowiedni rytm i nie tracił sił na rozmowy. Cały czas spokojnie, pilnując tętna i samopoczucia - przyjemne. Biegnie mi się lekko, stale na hamulcu i w końcu skupiony tylko na kolejnych miejscach, które wyryły się w mojej głowie. Na samą wyrypę cieszyłem się już od poniedziałku, gdy pod wpływem piosenki „Dancing in the moonlight” wszystkie jej elementy znalazły odpowiednie miejsce w mojej głowie.


Od Węgierskiej Górki biegnę z Wojtkiem Probstem, nieźle się bawimy, a żartom dosłownie nie ma końca. Kilometry mijają, tempo nieco wzrasta, ale pod kontrolą. Gdy jest za szybko, zwalniamy, nie boimy się przejść do marszu nawet wtedy, gdy sił spokojnie starczyłoby na kolejny fajny podbieg, czy mocniejszy zbieg. Korekta planu, której dokonuję po konsultacjach ma na celu doprowadzić mnie do Wołosatego. Mimo że oczami kieruję się do zdecydowanie bliższych celów, meta w Bieszczadach jest czymś nieodzownym. Nie ma miejsca na otwarte złamanie, które zapewne w tym roku i tak by nie zadziałało. Zbyt dużo czasu poświeciłem na to, zbyt wiele ludzi włączyło się w pomoc abym zastanawiał się nad opcją B, czy C. Może być tylko szybciej lub wolniej ale finał jeden.

Na punktach szaleje Paweł Jach wspierany przez szefa supportu, czyli Krzycha Dołęgowskiego. Zupa leje się strumieniami, a kilometry mijają, a gdy przedzierając się gdzieś na Równicy przez krzaki, gałąź wygina moje usta w uśmiech, to ten nie znika mi już do końca.


W Rabce lub też trochę przed nią, skończyła się niepogoda, a do zespołu dołącza Tomek Niezgódka, kumpel z Wrocławia i kolejny radosny człowiek w tej ekipie. To nasz znak rozpoznawczy, muchy na zębach i iskierki w oczach. W pewnym momencie dopada nas dwóch Piotrków: Biernawski i Huzior, czego efektem jest zbieranie grzybów, dziwna to próba bicia rekordu. Ani się obejrzałem i fatalne warunki w Beskidzie Śląskim i Żywiecki, masy wody i dosłownie łemkowskiego błota zaczynają znikać. Jest przyjemnie, może nawet miejscami zbyt ciepło, a tempo nie spada. Szybki nocleg na Prehybie i zmiana ekipy w której pojawili się Adam Banaszek i Mateusz Dzieżok i w takim składzie zaliczamy pierwszą cichą noc. Rozmyślaniom nie ma końca, jeszcze godzina tych kontemplacji i padłbym po przegrzaniu zwoju mózgowego :) Dobrze, dobrze w ostatniej części tego etapu przypomina mi się scena ze Shreka, więc las od czasu do czasu słychać pytanie „daleko jeszcze”? Jeszcze tylko Jaworzyna Krynicka i fatalne zejście, tak je pamiętam z poprzedniej próby i tym razem jest podobnie. Kolana dostają nieźle w kość, na tyle, że Górę Parkową pokonuję spacerkiem, aby się do końca nie zajechać. W końcu Krynica i Hotel Mercure przygotowany na nasze przyjście przez samego właściciela Konrada Motyla. Jedzenie świetne, a spanie jeszcze lepsze, no i po ledwo 51 godzinach z małym hakiem mogę się wykąpać. Dziwne, że w ogóle wylazłem spod tego prysznica. No może kolejność tych wszystkich czynności w rzeczywistości wyglądała nieco inaczej. Z hotelu wybiegamy z Wojtkiem i Andrzejem Zyskowskim, jest przyjemnie, lekko i stale zgodnie z planem. Humory dopisują. Stopy wróciły do swojego rozmiaru, a drobne bóle zamykam w sobie jak w puszcze Pandory. Już widziałem jak informacja o delikatnie zmacerowanych stopach urosła w oczach obserwatorów do olbrzymich problemów. Jeszcze chwilę i ja sam uwierzyłbym, że się z nimi borykam :)


Cały czas noga podaje, płaskie i z góry biegiem, podejścia mocno ale w marszu. Górka i zbieg, ten schemat funkcjonuje dobrze i cały czas bez zmian. Po drodze zupa na gościnie u Mikołaja Barysznikowa, spotkanie z Marcinem Świercem i dalej przed siebie. Jeszcze dobrze nie wystartowałem i kolejna przerwa, tym razem obowiązkowa wizyta w Bacówce pod Bartnem i chwila rozmowy z Andrzejem, równie obowiązkowe zdjęcie i jazda. Przy stole drobna reprymenda od Krzycha, abym może w końcu wrócił na szlak. No i idziemy. Biegniemy w czwórkę, gdyż Adam dołączył w Wołowcu i dzięki temu nasza radosna kamanda zatapia się w błocie jak żółta łódź podwodna. Jeszcze na bagnisku nasza drużyna nie wiadomo z jakich przyczyn rozłącza się. Frodo, czyli ja, podąża z powrotem w kierunku Ustronia. Muszę przyznać, że zakręciłem się tak, iż z uporem maniaka tłumaczyłem chłopakom, że idą w złym kierunku, a ja nie mam zamiaru pchać się znów w tą maź. Wtedy nie zważając na błoto, masy wody wprost do mnie przybiegł Wojtek. Jak dziecku, na mapie, wskazuje właściwy kierunek. Ta cała sytuacja stawia mnie do pionu, poirytowany nieco skupiam się na planie. Dobieg do Chyrowej dłuży się okrutnie. Już wiadomo, że kolejne kryzysy będą już tylko głębsze. Na dodatek gdzieś na zbiegu skręcam nogę, a pęcherz na palcu pęka. To jednak detale, nogę udaje się naprowadzić na właściwe tory, a ból nieco ignorowany w końcu ustępuje. Dopadam do samochodu Piotra Stanisławskiego, gdyż chłopaki gdzieś zniknęli, a to auto stało tuż przy szlaku. Zasypiam natychmiast, budzę się zziębnięty. Chwilę później widzę Krzycha kroczącego w moją stronę. Wyłażę z auta i idę pod cerkiew gdzie Mateusz pichci coś na gazie. Mimo, że zmęczenie daje mi już nieźle w kość, to jednak nadal bawię się nieźle. To idziemy, to biegniemy dalej z samym Adamem, dużo rozmawiamy i podziwiamy wspaniałe widoki i przepiękną paletę barw. Trudne na ŁUT podejścia robimy z uśmiechem na twarzy. Iwonicz i Rymanów dosłownie połykamy w okamgnieniu stale uciekając przed zawodnikami z tras Łemkowyny. Dobiegają do nas i pozdrawiają. Ładują mój akumulator, a ja biegnę dalej. Dopadam do Puław w naprawdę dobrym stanie, pyszna zupa, ziemniaczki i gotowy do startu z zawodnikami 30stki. Ruszam z Andrzejem. Pierwszy kryzys dopada mnie jeszcze za dnia, padam na folię NRC i śpię kilkanaście minut , wstaję i czuję się jakbym właśnie zaczynał. Doganiam Piotra Falkowskiego i po krótkiej rozmowie i dojściu do mnie Andrzeja.... ruszamy ostro nic nie robiąc sobie z faktu przebiegniętych już ponad 380 km. Biegniemy, na zbiegu na pełnej fantazji i do przodu, dopiero błoto lekko nas wyhamowało i przechodzimy do marszu. W tym momencie dobiega do nas zawodnik, przybija z nami piątki, gratuluje i życzy powodzenia. Gonił nas już spory kawałek, myślał, że już nie zdąży przed Komańczą, co oni sypali do tych ogórków kiszonych na punkcie, że tak jeszcze potrafiłem gnać?


W Komańczy tłumy ludzi oczekujących na swoich bliskich, doping niesie mnie prosto przez linię mety pod prysznic. Dostaję porcję jakiegoś pieroga, krokieta, nie ważne co, istotne, że to już nie pomidorowa. Była pyszna, Gosia dała na ostro i słono jak lubię, ale teraz po kilku dniach na hasło pomidorowa robi mi się słabo. W końcu widzę Kamila Klicha, którego wypatrywałem od rana, pojawia się w najwłaściwszym momencie. Ruszamy na ostatnią setkę, w sumie nawet 98 km. Te 2 km niby nic, a robi różnicę. Jeszcze do Przełęczy Żebrak jakoś idzie, czasem biegniemy, Kamil nawiguje i idzie sprawnie. Ale już czuję, że ta noc będzie ciężka. Nie chodzi o siłę, czy jej brak, organizm domaga się snu jak wody, a ja jednak nie zatrzymuję się tylko lecę do punktu, który określiłem w planie. To musi kosztować i kosztuje. Zamiotło mnie dosłownie 3-4 km dalej. Idę, a raczej rzucam nogi na prawo i lewo, męczę się okrutnie. W końcu mówię, że muszę się zdrzemnąć bo nie dam rady dojść do Cisnej. Padam pod drzewem, folia NRC, chłopaki mnie okrywają, a ja słyszę swoje własne chrapanie jeszcze zanim odpływam. Długie 10 minut mija, wstaję i idę dalej. Po kolejnym kilometrze moje oczy nadal się zamykają, droga zanika, lecę siłą bezwładu. W głowie tylko kołacze mi rada „zachowaj odrobinę sił na zejście pod wyciągiem”. W końcu jakieś czołówki, Krzysiek z Wojtkiem wyszli mi naprzeciw. Widząc mój stan zaczynają śpiewać kolędy, dzieje się na grubo. Potem „Baranek” Kultu i na głowie... czołówka, reanimują mi nieco uśmiech, ale ten z serii głupkowatych :) Wpadam do Hona prawie na odlocie. Prysznic stawia mnie na nogi, bez jedzenia idę spać. Za 3 godziny mam ruszyć na ostatnią prostą. Po 10 minutach budzi mnie huk, cola wybuchła w bidonie. Ludzie dlaczego akurat teraz. Wreszcie odpływam i nagle po około 2h zrywam się z przekonany, że zaspałem. Nie tylko ja, podobnie sen przerywają Wojtek i Krzysiek.



Wstaję i ruszam, nogi nieco dokuczają na asfalcie więc maszeruję bardzo spokojnie, ale już wiem, meta jest naprawdę blisko. W końcu to moje znane i lubiane Bieszczady, tu czuję się jak w domu i wiem, co mnie czeka zaraz za rogiem. Razem z Wojtkiem i Kamilem mocno wchodzimy na Jasło i zbiegamy do wsi Smerek. Na przeciw wybiega nam Tomek Komisarz, który idealnie pasuje do naszych roześmianych twarzy. Tempo wzrasta, a nasza ekipa przyjeżdża kilka minut po nas. Kolejne mocne podejście, tym razem na Smerek, na połoninach i zejściach poruszam się spokojnie, jest dość ślisko i nie ma co ryzykować. Gdy miękko to biegnę, na kamieniach raczej truchtam i przechodzę do marszu. Meta jest już na wyciągnięcie dłoni, nie ma co kozaczyć, można zyskać 30 minut lub stracić wszystko.

Ostatni piknik w Berehach, jedna jajecznica to mało. Chcę kolejnej. Mateusz dwoi się i troi, a za autem już trzy niesprawne maszynki gazowe. Ruszam, a Caryńska pada w naprawdę niezłym tempie. Mijamy ludzi na szlaku i pędzimy. Normalnie powiedziałbym wolno, ale teraz z bagażem kilkuset kilometrów w nogach tempo może zaskakiwać. Cały czas rozmawiamy i bawimy się świetnie. Chłopaki pilnują, abym jadł i pił, lecą jak z jajem do Wołosatego. W Ustrzykach nie ma nawet czasu na postój, chcemy to skończyć sprawnie i szybko. Adam zdobywa lody i zaopatrzeni w pyszne łakocie ruszamy na Szeroki Wierch. Pod Tarnicą spotykamy się z resztą bohaterów tej akcji lecimy wszyscy (alfabetycznie): Adam, Andrzej, Kamil, Krzysiek, Mateusz, Tomek, Wojtek (na mecie będzie czekał Paweł, zabraknie tylko drugiego Tomka). No i oczywiście Łukasz Buszka, dzięki któremu ta próba zyskała obraz w pięknie zatrzymanych kadrach :)


Jest przyjemnie, wszyscy uśmiechnięci i wzruszeni. Rozsypaniec i … pożegnanie z tym wyzwaniem. Został tylko bieszczadzki asfalt. Każdy metr szybciej i szybciej. Wsłuchuję się w oddechy i pędzę przed siebie, do znaku , do kropy oznaczającej koniec. Wojtek później podaje 4:20 na podbiegu, 3:45 na zbiegu. Niesie mnie, już wiem, że to zrobiłem. Koniec z domysłami stoję przed znakiem kończącym wyrypę. To była piękna przygoda, z grupą świetnych, sprawdzonych przyjaciół. Na pewno przez te 108 godzin i 55 minut poznaliśmy się jeszcze lepiej.

Dziękuję wszystkim


PS.

Projekt GSB 2.0 wskrzesiłem z Kamilem w Schronisku pod Honem dwa lata temu i od tego czasu gdzieś w mojej głowie ta idea rosła, zmieniała swój kształt, dojrzewała, nabierała kształtów i z każdym dniem stawała się wyraźniejsza. Nie liczyłem na cud, wierzyłem, że pracą, poświęceniem mogę zbliżyć się do fenomenalnego wyniku Maćka Więcka. Maćka, który wraz z Krzychem był pierwszą postacią ultra, które poznałem i podziwiałem, które bardzo szanuje do dziś. Z biegiem lat poznawałem innych ludzi, sam przesuwając swoje pionki na planszach biegowego wtajemniczenia. W końcu po poprzednim starcie w GSB stwierdziłem, że potrzebuję niezłego kopa i tego sprzedał mi Piotrek Hercog, z którego wskazówek, planów korzystam do dzisiaj. Było ciężko, jednak nie tak jak na zajęciach u Krzycha Rygiela, sadysty z CF :) Dał mi ostro w kość, ale mimo wszystko trudno mnie złamać :) Mijały miesiące, po roku dokręcania śruby coś strzeliło i gdyby nie Jędrzej Karpowicz i jego magiczne fizjo do te pory chodziłbym z balkonikiem :) Ja się tylko nie zatrzymywałem, oni doprowadzili mnie na start. Resztę znacie.

PS2.

Dziękuję również wsparciu technicznemu firmom inov8, Garmin, Silva, Salter i Compex za dużą pomoc!


Jeszcze raz dzięki !



piątek, 4 listopada 2016

Ja, Kaszub... sponiewierany :)


Ja, Kaszub... sponiewierany :)

Kaszuby to całe moje dzieciństwo i wstyd przyznać, że jakoś nie są mi tak dobrze znane jak chociażby Podlasie, które oczarowało mnie swoim urokiem. Na wschodzie poznałem wiele ciekawych osób, urokliwych miejsc i chyba tam szukałem tych swoich Kaszub, które pamiętałem z dzieciństwa. Obie krainy w ostatnim czasie dość mocno poległy w zderzeniu z bieganiem, które położyło dłoń na każdym skrawku wolnego czasu.

W szkole podstawowej i średniej daleki byłem jednak od szwendania się po ścieżkach biegowych, wtedy pierwsze kroki stawiałem na treningach piłki ręcznej, by w końcu, już na dobre, zatrzymać się z piłką do kosza pod pachą. Bieganie sprowadzało się do zajęć na w-fie, obowiązkowych 3000 metrów, plus jakiś bieg przełajowy w reprezentacji szkoły i to wszystko. Dodam jedna reprezentacja i sto dyscyplin. Poza szkołą może jeszcze dwa lub trzy spontaniczne wyjścia. Jedno to zapewne pogoń za jakąś młodzieńczą miłością. Drugie to już poważna ucieczka sprzed magistratu, gdy próbowałem zmylić stróża, który chciał mi wyrwać z dłoni kilka róż zerwanych dla mojej matki. Poza koszykówką to dzieciństwo często wspominałem z perspektywy przeciągającego się w nieskończoność stania w kolejkach. Takie czasy.

Stop! No tak, PRZEPRASZAM nie o tym miałem pisać.




Wracając do teraźniejszości. Pierwszy raz z hasłem Ultramaraton Kaszubska Poniewierka spotkałem się w zeszłym roku, kiedy odbywała się pierwsza, czysto towarzyska edycja. Wtedy nie pasował mi termin, w tym roku jednak zdecydowałem się na start pod warunkiem, że o tej porze roku będę jeszcze w stanie biegać. Skontaktowałem się z organizatorami, zapisałem się na listę i umówiłem się, że wrócę do tematu po moim najważniejszym starcie. Po 7 Szczytach ogarnęła mnie niemoc, brak konkretnego wyzwania i nos spuszczony na kwintę. Zabrakło celu, po drodze wypadł start na Tor des Geants i ogarnął mnie jakiś marazm. Próbą wyrwania się z otępienia miał być udział w Poniewierce, do tego jeszcze mogłem wykorzystać ten czas na spotkanie z rodziną, a i możliwość poznania nowych terenów jawiła się jako fajna przygoda.


GDAŃSK

Po pakiet pojechałem do Gdańska, całość przebiegła bardzo sprawnie. Mało makulatury, a na dodatek dostałem płytę z bajkami po Kaszubsku – bomba. Co poza tym? Batonik, jeszcze jeden batonik, woda i mapa. Ta ostatnia pojawiła się w wyposażeniu obowiązkowym, niestety ze względu na mój lekki strój biegowy i fakt zapakowania jej do kieszonki w spodenkach okazała się zupełnie bezużyteczna. W bazie miałem okazję porozmawiać z miłymi organizatorami i wolontariuszami, pogadać o planach i na odchodne przyrzekłem, że będę walczył. Także na miejscu pojawił się Kuba (Gornowicz), kumpel, którego znam już ładnych parę lat, który teraz także połknął bakcyla biegania i dał się namówić na udział w Poniewierce, podobnie zresztą jak mój młodszy brat Piotr. Obu miałem spotkać gdzieś na trasie po 73 kilometrach swojej, dłuższej trasy. Prosto z Gdańska wybrałem się pod Kościerzynę, gdzie przygarnął mnie i moje dzieciaki, mój drugi brat Wiesiek. Skład na tym biegu był więc mocno okrojony, Gosia miała służbowy wyjazd gdzieś na uczelnię, a dzieciaki nie chciały się dać namówić na pomoc i jazdę samochodem bez dokumentów :)



3..2..1

Start: Koszałkowo i godzina 3:00, było więc sporo czasu aby spokojnie się przygotować, pospać i pobawić się z ferajną. Pobudka, szybkie śniadanie, kawa i ruszamy pod Wieżycę na start. Oczywiście gdzieś po drodze się błąkaliśmy, ale w końcu przywitały nas dwie wielkie nadmuchane i świecące się figury w strojach ludowych. Na miejscu przywitałem się ze starym znajomym i dobrym biegaczem, czyli Andrzejem (Zyskowskim), który wraz z żoną miał prowadzić kilka lotnych punktów. Kilka chwil przed wystrzałem zamieniłem kilka słów z Dawidem, z którym miałem rywalizować i którego, ze względu na profil trasy, widziałem w roli faworyta. Dla mnie trasa była nieco za płaska, po pierwszych mocno pofałdowanych kilometrach następowało ponad 45-kilometrowe wypłaszczenie, a kolejne mocne podejścia i zbiegi, miały pojawić się dopiero na ostatnich 30stu kilometrach. Krótko mówiąc nie jest to coś, co lubię i wiedziałem, że niebawem będę mógł się przekonać dlaczego. Miałem jednak za cel powalczyć i wyciągnąć z tego biegu jakąś lekcję. Ostatnie pozdrowienia, przybite piątki i ruszyliśmy w mrok.



WIEŻYCA

Od startu spokojnie, ale w czubie. W głowie tylko jeden punkt, czyli najwyższe wzniesienie – Wieżyca. Miejsce, które w dzieciństwie odwiedziłem kilka razy i od zawsze kojarzyło mi się z mega wyzwaniem. Będąc w podstawówce miałem wrażenie, że wejście na szczyt zajęło nam kilka godzin. Później wybrałem się może raz lub dwa razy w jej okolice na grzyby. Gdy w domu rzucałem hasło „może pojedziemy na Wieżycę?” słyszałem „po co tam będziemy się wspinać”, „jest ciężko i wysoko”. Jednym słowem ściana :) Biegnąc w mroku, myślałem o tym szczycie. Z której strony będzie podbieg i czy będzie ciężko. Chyba jednak jeszcze się nie obudziłem, a pod drugie, jak można się domyśleć to znajomość trasy na pewno nie była moim atutem. Po kilku kilometrach na czele ja z dwoma chłopakami. Młodszy uciekał na zbiegach, znikał w mroku i tylko ostra jak brzytew smuga światła przecinała czarną otchłań. Ja zaś spokojnie, jak podskakujący skunks z kreskówki Disneya, dobiegałem do niego przed kolejnym wzniesieniem. Cały czas zgodnie z założeniem, pilnując swojego serducha i samopoczucia. Mrożąca krew w żyłach Wieżyca pojawiła się na jednym z łagodnych podbiegów. Wbiegłem na górę, nie wychodząc nawet z pierwszego zakresu. Zdziwił mnie widok wieży widokowej, w głowie pytanie „to już?” a wolontariusze krzyknęli „to Wieżyca”. Gdzie te strome podejścia, ciężkie, mordercze pionowe ściany? Niestety moje dziecięce wspomnienia zostały odarte z magii i poległy w zderzeniu z rzeczywistością. Nie miałem jednak wiele czasu na zastanowienie. „Młody” znowu wystrzelił jak z armaty, a ja nadal kontynuowałem swoje spokojne bieganie.



103 PLUS

Cała tajemnica tkwi w wyrazie PLUS, bo gdzie jak gdzie, ale na Kaszubach rozkręciłem swoje roztargnienie i brak koncentracji chyba do oporu. W końcu to moje Kaszuby, których nie znam jednak za dobrze i przy okazji Kaszubskiej Poniewierki, podświadomie, chciałem nadrobić te braki. Kilometr tu, pięćset metrów tam, znów kilometr, łącznie dobrze ponad 4000 metrów wspaniałej wycieczki. Najważniejsze były trzy:

  • Pierwsza, gdy uśmiechnięte wolontariuszki krzyknęły „asfaltem”. Po kilkuset metrach wpadłem na podwórze jakiegoś gospodarstwa i było pewne, że nie tędy droga. Mój zegarek, mimo wgranej mapy, nie wyświetlał jej na ekranie, a kieszonkowy atlas z kieszonki nie nadawał się już do niczego. Stanąłem i raz w jedną stronę, w końcu zobaczyłem światła czołówek i jednej z zawodników wskazał właściwy kierunek. Na przełaj dobiegliśmy do właściwej ścieżki i mogliśmy ruszyć dalej.
  • Druga zmyłka po kolejnych dziesięciu kilometrach. Na punkcie Andrzej serwował rarytasy, napełniłem bidon i pobiegłem dalej. Kumpel krzyknął, że zaraz mnie dogoni bo zrobi kilka fotek. Nie musiałem się martwić, wiedziałem, że spokojnie do mnie dobiegnie i cisnąłem dalej przed siebie. Jeszcze jakieś auto nagle się zatrzymało, zza szyby pomachała mi sympatyczna dziewczyna, a ja... nawet nie zauważyłem, że w tym miejscu powinienem zejść z betonowej drogi i odbić w las w prawo. Po chwili zorientowałem się, że nie ma oznaczeń, ale za sobą widziałem już biegnącego Andrzeja, czyli jestem na dobrej ścieżce. Po chwili już pędzimy razem, jaru, gdzie ma cyknąć fotki nie ma, aż nagle stop. Jednak zgubiłem drogę. Wracamy więc z powrotem. Moja przewaga nie tylko się skurczyła, ale wyprzedziło mnie kilka osób, o czym miałem się już za chwilę przekonać. Biegnąc wzdłuż Raduni, nagle z krzaków wychodzi... Dawid i pyta „Rafał, co tutaj robisz?”. Odpowiadam, „zwiedzam Kaszuby” i spokojnie lecę dalej, przedzierając się przez chaszcze i krzaki.
  • Ostatnia najpoważniejsza wpadka zdarzyła mi się gdzieś po kolejnych dziesięciu kilometrach (około 50km). Trasa, otoczenie, pogoda, słońce czułem się świetnie. Moje zmysły stępiły się jak nóż na kamieniu, dawno przestałem widzieć jakiekolwiek oznaczenia, ale biegło się super a w uszach kawał cudnej muzy, czyli AC/DC i „Thunderstruck”. Cała reszta nie miała znaczenia, aż do momentu, gdy nagle piosenka się skończyła, a ja zostałem na trasie sam, bez oznaczeń i z poczuciem „dania d...y”. Co było robić, zarządziłem odwrót i po jakimś czasie w oddali zobaczyłem Darka (Rewersa), który właśnie zbiegał z trasy we właściwą ścieżkę.


TAKTYKA

Planu na odwrocie numeru nie było. Tak jak wspomniałem miałem pobiec, postawić się do pionu, poszukać motywacji i powalczyć. Zacząłem spokojnie, ale gdzieś po dwóch, czy trzech godzinach uznałem, że spróbuję przycisnąć i zejść poniżej dziesięciu godzin. Może to był błąd, może niepotrzebnie kombinowałem, ale nie żałuję. Biegłem równo, bez zadyszki, bardzo fajnie. Nawet dodatkowe kilometry nie sprawiały kłopotu. Nawet gdy się gubiłem to po kilku kilometrach znowu lądowałem na czele peletonu. Z Darkiem wpadliśmy razem na punkt pod Decathlonem, skąd ruszała 30stka, a my pojawiliśmy się tam kilka chwil przed ich startem. Tuż przed punktem przywitali mnie Piotr i Kubą, w oddali słychać było oklaski i ktoś zaczął śpiewać „100 lat”. Patrzę i z uśmiechem wołam, ludzie jeszcze nic nie nabiegliśmy. Ruszyliśmy razem z cała grupą, biegło się super, jednak gdzieś kolejny raz stanąłem fatalnie i tym razem skurcz przeciął cała nogę, raz lewą, a za chwilę prawą. Darek został gdzieś z tyłu, a ja zaciskając zęby biegłem dalej. Ale dalej w tym wypadku nie znaczyło daleko, po kilku kilometrach padłem. Nogi odmówiły posłuszeństwa, skurcze załatwiły sprawę, zobaczyłem tylko oddalającego się Darka, a przed oczami pojawiła się dłoń brata, który pomógł mi wstać. Od jego startu nasze tempo było zbyt mocne, jednak teraz gdy dopadła mnie niemoc, szybko mnie dogonił. Skurcze demolowały moje nogi, mogłem powiedzieć, że jest po wszystkim. Kilka kroków do przodu, próba biegu i znowu marsz i tak na okrągło. Gdzieś na punkcie w okolicach 83 kilometra pogodziłem się z tym, że utrzymanie nawet tego drugiego miejsca będzie graniczyło z cudem. Częściej szedłem niż biegłem. Gdzieś po drodze na Matemblewie zobaczyłem napis na ścieżce zagrzewający mnie i Gosię (Szydłowską) do walki. To Jacek (Szydłowski) dobry kumpel z Trójmiasta zrobił nam niespodziankę. Ktoś wyciągnął dłoń poczęstował fiolką z magnezem raz i drugi, nie liczyłem na cud, ale to pozwoliło mi oszukać głowę. Piotrek z Kubą biegli cały czas obok, wspierali i dopingowali. Nie pozostało nic innego jak napierać. Biegłem, kolejne kilometry mijały i nadal nikt z długiej trasy mnie nie wyprzedził. Dziwne. Teraz to ja dyktowałem tempo, a chłopaki musiały mnie gonić. Przed metą zaproponowałem Kubie i Piotrowi, aby mieli swoje pięć minut i w chwale sami wbiegli na metę. Nie chciałem zabierać im radości z pierwszego ultra. Dobiegłem do mety, dostałem szampana, przywitał mnie mile Benek (Piotr Bętkowski) i... z trudem usiadłem sobie na skrzyni dając odpust zmęczonym nogom. Darek wrzucił mi prawie 5 minut. Nie było źle, serdecznie mu pogratulowałem i cieszyłem się z dobrego miejsca. Dawid pojawił się chwilę za mną na czwartej pozycji.



ATMOSFERA

To naprawdę były niezwykłe zawody i nie tylko dlatego, że zorganizowane w rodzinnych stronach. Zaskoczył mnie widok przygotowującego się do występów wokalnego zespołu „Kaszubki” z Koła Gospodyń Wiejskich z Chwaszczyna, aż szkoda że się nie załapałem na show. Ale widok pięknie wystrojonych dam był co najmniej mocno zaskakujący :) Na mecie także miał miejsce finał biegowego święta jakim była Kaszubska Poniewierka. Pyszne jadło, którego nie zabrakło do końca dnia, a już o zmroku można było sięgać po dania do woli. Trunek tez podawano wyśmienity, bowiem jednym ze sponsorów był browar z Kościerzyny, ten sam, który mijałem kilka razy w tygodniu, gdy szedłem na trening koszykówki na Sokolnię. Nie było problemu z doprowadzeniem się do użytku, do naszej dyspozycji oddano szatnie i prysznice pobliskiego ośrodka sportowego. Wokoło masa uśmiechniętych biegaczy i kibiców, a wśród nich Benek, który szalał z mikrofonem, pełniąc rolę gospodarza domu. Końcowe losowanie to był prawdziwy festiwal żartów i miłych niespodzianek dla wszystkich zebranych. Co mnie jeszcze zauroczyło? Kaszuby! Tak, to miejsce wyjątkowe, piękne widokowo i jakże inne od tych górskich krajobrazów, do których tak się przyzwyczaiłem. Zabrakło może szczytów i rozległych widoków, chociaż i te zdarzały się po wejściu do Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Jednak to, co najbardziej wryło się w moją pamięć to jeziora, przepiękne mgły i jeszcze bardziej uroczy świt. Podczas biegu głowa chciała mi się ukręcić na szyi bo czerpałem z tych widoków pełnymi garściami. W zdecydowanej większości były to dla mnie miejsca, które odwiedziłem po raz pierwszy w życiu i wiem, że na pewno tam wrócę. Na pewno z rodzinką, a i biegowo z ogromną chęcią.

Kaszubska Poniewierka – warto o tym pamiętać, warto to przeżyć!





poniedziałek, 24 października 2016

Łemkowyna, o jeden błąd za daleko

Łemkowyna, o jeden błąd za daleko


To miał być ostatni start w tym sezonie. Noga już nieco zmęczona, na dodatek jak przed każdym startem to i tym razem coś musiało nawalić – tym razem mięsień płaszczowy łydy. Kontuzję przyjąłem jak dobrą monetę, przecież nie inaczej było chociażby na Biegu 7 Szczytów, czy Kaszubskiej Poniewierce.

Plan przygotowany, pogoda miała być znośna więc nic innego tylko walczyć. Z założeń pierwszą dziesiątkę brałem w ciemno, ale gdzieś rozpisałem sobie czas tak, aby zahaczyć o pudło. Tym razem o pewności nie mogło być mowy, nie miałem pojęcia jak wytrzyma mój organizm, a też nie miałem w planie totalnej rozwałki tuż przed roztrenowaniem.


Zacząłem wolno, spokojnie, a widząc co się dzieje, nawet jeszcze delikatnie odpuściłem, mając świadomość, że w tych warunkach sił będzie ubywać dużo szybciej niż normalnie. Padało do samego startu, było bardzo ślisko i grząsko. Już na pierwszych 10 kilometrach zaliczyłem kilka pięknych upadków, w ustach już po pierwszym poczułem błoto, a piasek na zębach towarzyszył mi już do samej mety. Wraz z pierwszym lądowaniem na ziemi wybiłem sobie dwa paluchy ze śródręcza, ale to detal. Na rękach nie miałem zamiaru biec. Pogoda z niezłej, zmieniała się w niezbyt sprzyjającą. Błota, którego miało być tak akurat, było dużo więcej, a poziomy strumieni przez które trzeba było się przedzierać biły na głowę także pierwszą kultową już edycję Łemkowyny. Do Bartnego dotarłem w dobrej kondycji, noga podawała, leciałem sobie spokojnie, bez zadyszki i szaleństwa. Zupka na punkcie pyszna, zresztą by się nie powtarzać tego co zdanie – jedzenie na punktach było pierwsza klasa! Kawałek za Bartnem dołączył do mnie Jakub, na początek schowałem się za jego plecami, by od 70 kilometra powoli zacząć podkręcać tempo, ciągnąc kolegę na plecach. Czułem się super, głowa rwała do przodu, a jednak nie dawałem się ponieść emocjom. Jeszcze nie na pełnym gazie ale miarowo, bez szarpania, jak myśliwy na polowaniu. Jakub został w Chyrowej, ja zmieniłem buty i poleciałem dalej. Do kolejnych zawodników straty były niewielkie, a dystansu sporo aby je zniwelować. Widziałem siebie już na kolejnych kilometrach, ale już pierwsze podejście uświadomiło mi, że popełniłem ogromny błąd, który zaważył na wszystkim podczas ŁUTa. Co zrobiłem? Założyłem buty, w których generalnie mogłem udać się jedyne na ślizgawkę. Wcześniej w tym samych Altrach biegałem po błocie na Ślęży i na innych treningach i trzymały się super, a teraz poległy.




Nie mogłem utrzymać równowagi i na ziemi leżałem co kilka chwil. Za upadki spokojnie mogłem wygrać w każdych zawodach łyżwiarstwa figurowego oceniające figury, trudność, o wrażeniu artystycznym nie wspominając. Zjazd z Kamiennej Góry to już było coś. Leciałem tyłem, bokiem, wpadałem w krzaki, krzewy z kolcami, jednym słowem bajka. I gdy wydawało się, że to, co najgorsze jest już za mną upadłem po raz kolejny tuż przed drogą krajową nr 19. Dobrze, że nie zostałem niezauważony, gdyż przejeżdżający ludzie pozdrowili mnie dźwiękiem klaksonu, a jeszcze dziewczyna pomachała do mnie mile wystawiając kciuka ku górze. Tak górze, teraz wiem, ze chyba chodziło jej o Cergową.

Wchodziłem tam prawie na czterech, po krzakach, byle do góry. Tempo spadło dramatycznie, stałem i nie mogłem podejść nawet metra do góry. Wyziębiony, osłabiony, wyzuty ze wszystkiego starałem się napierać do góry, a jeszcze z zazdrością dane było mi oglądać kolejnych zawodników, którzy pojawiali się obok i spokojnie szli lub biegli dalej, gdy ja odstawiałem dalej swoją jazdę figurową. W końcu wszedłem na tę górę, ale... już po chwili mogłem żałować, bo jeśli wejście było dramatem, to zejście miało okazać się rozpaczliwe. Widok błota od czasu do czasu przerywał mi niespodziewany obraz pojawiających się tuż przed oczami moich butów. Pierwszy raz byłem mocno zdziwiony. Tuż po tym widoku, czułem jak moje lędźwie z łoskotem lądują na kamieniach, czy korzeniach. Kolejny widok obuwia, od razu łączył się z bólem. W końcu przywaliłem tak mocno, że nie mogłem się podnieść. Leżąc w błocie, wpatrywałem się tylko w niebo i kołyszące się drzewa. Byłem tak bezsilny, jak chyba nigdy w tym roku, chciało mi się wyć. Straciłem dużo czasu, ale to jeszcze byłoby do odrobienia, gdybym przy okazji nie stracił tyle sił. Było mi bardzo zimno, do tego kolana i pachwiny wyły już z bólu. Mimo zmęczenia, już nie tylko tym biegiem, ale wszystkimi kilometrami z sezonu, zabrałem swój ciężki kamień na plecy i jak Syzyf ruszyłem dalej. W końcu doczłapałem do Iwonicza Zdroju, gdzie niezawodny Adam, wspierając mnie od początku przygotował suchą bluzę, koszulkę, buty, oddał swoje rękawiczki, poklepał po ramieniu i... wykopał mnie w dalsza podroż. Od tego miejsca biegłem z Krzysztofem, stworzyliśmy niezły duet i spokojnie prąc do przodu mijaliśmy kolejnych zawodników. W Puławach jeszcze zupa dyniowa i jazda na ostatni odcinek. W nowych lepszych butach sytuacja na szlaku wyglądała już zupełnie inaczej. Ostatnie prawie 50 kilometrów przebiegłem tylko z jednym upadkiem, zresztą w chwili gdy witałem się z breją usłyszałem „uważaj ślisko”. Mogłem tylko odpowiedzieć „wiem” :)

Mimo sporych problemów na poprzednim odcinku nie miałem zamiaru się poddać i bez względu na czas, miejsce, chciałem po prostu zaliczyć ten bieg, odhaczyć i zapomnieć. Straty do pudła były zbyt duże aby walczyć i biec na złamanie karku. Równym tempem na ostatnich kilometrach zniwelowaliśmy straty do 6 i7 miejsca do 3 i 1 minuty, czyli zupełnie nieźle. Wpadliśmy na metę trzymając się za ręce, Krzysiek ósmy, ja dziewiąty. czas 21:51:52.

To był fajny bieg i po raz kolejny mogłem się przekonać, że na ultra wszystko może się zdarzyć i trudno wszystko przewidzieć. Jeden błąd kosztował mnie sporo. Tak, mam pewien niedosyt. Jednak w kontekście całego sezonu nie będę grymasił. Najważniejsze, że nauczyłem się czegoś i z pewnością wyciągnę wnioski z tego, co się stało, aby w kolejnym starcie ten błąd przekuć na sukces.

Prosto z mety pojechaliśmy do Cisnej, gdzie wraz z Piotrem, Kubą i wspomnianym wcześniej Adamem spędziliśmy noc. Mimo że miał być to pierwszy dzień roztrenowania i należało mi się piwo, to jednak zamknięte sklepy szybko wybiły nam ten pomysł z głowy.

Na koniec dziękuję wszystkim za wsparcie i miłe słowa, doping. Fajnie się biega, walczy, pokonuje słabości gdy ma się świadomość, że trzymacie kciuki!

Dzięki









piątek, 24 lipca 2015

Ultra kryzys?

Ultra kryzys?



Bieganie ultra związane jest nierozerwalnie z walką z dyskomfortem. Jak radzić sobie z kryzysami? Po pierwsze trzeba znać swój organizm, jego reakcje na pewne zdarzenia, jednak to i tak nic w porównaniu z doświadczeniem, jakie niesie za sobą przezwyciężenie każdej chwili słabości. Jeżeli raz już tego doświadczysz, każdą kolejną „wpadkę” pokonasz zdecydowanie łatwiej. Jednak warto pracować nad tym aby do takich kryzysów nie doprowadzać niepotrzebnie.

Wracając jednak do przyczyn to oczywiście pośród najważniejszych znajdują się: zmęczenie, kontuzje, problemy z własnym ciałem i psychiką, czy wreszcie odległość pozostała do upragnionej mety.



Zmęczenie

Ultra musi boleć, musisz być zmęczony, jeśli tak nie jest to znaczy, że nie pobiegłeś, nie walczyłeś. Stojąc na starcie mam jakiś plan, wynik do którego będę dążył, nie lecę na zaliczenie, nie interesuje mnie takie podejście, szkoda mi na to czasu.

Tylko pierwszy raz gdy nie ma sił trudno wstać, każdy kolejny tego typu kryzys pokonuje się bez wielkiego wysiłku. Jak sobie poradzić? Sposobów jest co najmniej kilka – rodzina która czeka na mecie, pojawiający się obok zawodnik, może ktoś równie zajechany jak ja – to działa. Jednak nie dla wszystkich myśl o mecie i uniesionych w geście radości rękach działa motywująco, gdy do upragnionej linii pozostaje powiedzmy 50 km. Co wtedy? Myślenie poprzez krótsze odcinki! Teraz Cooper – zobaczę jak mi wyjdzie na zmęczeniu walka przez 12 minut. Podział biegu na odcinki i bieg od punktu do punktu też zdaje egzamin. Wybiegając z przepaku nie lecę do mety odległej o 100-150 km ale lecę na kolejny punkt. Odległości po 10-20 km nie robią tak dużego wrażenia i biegnie się o wiele łatwiej.

Pomóż słabszemu bliźniemu! To działa, sam tego doświadczyłem dwukrotnie na maratonie. Raz gdy walczyłem kilka km przed metą po totalnym zajechaniu, gdy miałem już przespacerować się do mety. Zatrzymałem się i wyciągnąłem dłoń do siedzącej na trasie osoby. Momentalnie zapomina się o bólu i zmęczeniu. Wyciągając do kogoś pomocną dłoń nie wypada się poddać, przecież to „ja” jestem silniejszy, chociaż to nie zawsze oznacza, że tak jest w rzeczywistości. Innym razem z góry lecąc sobie na spokojnie zaproponowałem pomoc na ponad 20-kilometrowym odcinku. Działa, można oszukać głowę i nogi pogawędką, pomagasz i zapomina się o wszystkich bolączkach.

Czasem warto też złapać się za kimś silniejszym, ale nie zawsze to działa. Trzeba uważać aby z małego problemu nie uczynić ogromnego, a stoczyć się na sam dół jest łatwo. Jeśli nie masz sił odpocznij i za chwilę rusz dalej.

Ból/kontuzja

Śmieję się, że gdy nie ma otwartego złamania można napierać dalej. Coś w tym jest. W bieganiu po górach stale coś dolega. Bóle mięśniowe, zesztywniałe ciało, drobne i mniej drobne kontuzje to wszystko w pewnym momencie, jak na przepaku, ląduje na tobie w najmniej pożądanym momencie. Co wtedy? Przykładem może być ciekawa walka z pierwszymi pęcherzami. Wszystko dzieje się w głowie i to ta część nas decyduje czy jest wstanie nas to zatrzymać czy też nie. Co zrobiłem gdy pojawiły się duże, bolące pęcherze? Po prostu biegłem dalej i co ważne starałem się stawiać nogi jak dotychczas – to ważne. Podświadomie szukamy ulgi i stawiamy nogę tak aby bolało nas jak najmniej. Niestety takie działanie bardzo szybko kończy nasze staranie, gdyż za chwilę wysiada inna część ciała, bardziej obciążana przez taką ucieczkę od bólu. Uderzając mocno stopą mimo bólu i tak przez kilka kilometrów wysyłamy sygnał do mózgu, że to nic wielkiego i po pewnym czasie ten ból znika, ucieka gdzieś do środka. 


Skręcona kostka, czy siniaki po upadkach to nic wielkiego, da się z tym żyć. Trzeba tylko trochę rozbiegać. Łatwo jest gdy startujemy na zawodach poradzić sobie z kryzysami tego typu, gdzieś tam ciąży nad nami wynik, rywalizacja itd. i to nasza lina ratunkowa. Zupełnie inaczej jest gdy biegnie się kilkadziesiąt kilometrów samodzielnie, gdy walczy się tylko z sobą i swoimi słabościami. Takich upadków miałem co najmniej kilkanaście gdy kończyłem BUTa. Wyszło mi z tego 160 km spędzonych w błocie, ale z uśmiechem na twarzy. Co pomaga? Czasem brak presji czasowej, innym razem wirtualny doping znajomych, jeszcze innym razem napotkani po drodze ludzie, którzy dziwią się tego typu „wyczynom”, a dla mnie to jak paliwo lotnicze – zakładam uśmiech i lecę dalej. 

Do tej samej grupy można zaliczyć wszelkie problemy z paznokciami. Pierwszy który tracimy to wydarzenie, kolejny witamy już bez entuzjazmu, a następne podsumowujemy krótkim „w biegach ultra paznokcie przychodzą i odchodzą”. Podczas biegu na 240 km gdzieś po 200 km wydawało mi się, że schodzący paznokieć wbija mi się w palec i... powitałem go kilkoma uderzeniami kijem, aby się dobrze ułożył. Wariactwo? Może, ale bałem się zdjąć buty, gdyż czułem, że nogi mam już w fatalnym stanie.



Żołądek/układ pokarmowy

Kolejna grupa problemów, która atakuje nas na biegach i powoduje, że padamy bez życia to wszystko związane w większym lub mniejszym stopniu z układem pokarmowym. Jednak czy na pewno jest to problem, który może nas zatrzymać? Litry płynów lane w siebie podczas biegu, do tego różnego rodzaju żele, batony, banany, arbuzy itp. to wszystko po pewnym czasie może zacząć nam bardzo przeszkadzać i zalegać w naszym wnętrzu. Oczywiście próbujemy mieszać smaki, ale nie wszystko da się wciągnąć i nie wszystko nam pasuje. Do tego jeszcze dochodzi czynnik zmęczenia, gdy nie ma apetytu i po prostu nie chce się jeść. 

Zanim jednak o tym, jak sobie z tym radzę pewna zasada. Pić i jeść trzeba bez względu na wszystko! Stara, powtarzana jak zaklęcie, prawda – kiedy poczujesz pragnienie na biegu jest już za późno – sprawdziła się już nie raz. Warto o tym pamiętać, aby nie stać się zakładnikiem tego podstawowego błędu.

Pierwsza awaria żołądka? Pamiętam dokładnie – trening – 92 km, trasa Strzelin – Sobótka, dopadło mnie na wejściu na Ślężę. Leżałem na kamieniach, bez sił, umierałem i chciałem wtedy tam zostać. Leżałem kilkanaście minut i w końcu ruszyłem do schroniska na szczycie. Herbata i lody (te ostatnio podczas biegu i po biegu dają mi niezłego kopa) postawiły mnie na nogi. Wtedy po raz pierwszy tak odczuwalnie poczułem, co to znaczy podnieść się po kryzysie – byłem dużo mocniejszy! 

Kolejne wypadki, a nie było ich dużo, witałem już spokojnie – Twardziel Świętokrzyski i wręczona na zamkniętym punkcie (przybiliśmy na 45 minut przed otwarciem) buła z serem i kostką margaryny wewnątrz może nie zabiłaby mnie po chwili, ale na wszelki wypadek pyszną strawę popiłem otrzymaną butelką wody gazowanej. No i oczywiście nie mogło się skończyć inaczej – torsje, ale 3 minuty później biegłem sobie spokojnie dalej i to silniejszy.

Czasem jednak i układ pokarmowy potrafi dać mocno we znaki, tak jak na zeszłorocznym Chudym Wawrzyńcu – tam kryzys dopadł mnie ze zdwojoną siłą. Z jednej strony zbyt krótka przerwa między biegami (240km ukończyłem 3 tygodnie wcześniej), co wiązało się ze zbyt dużym zmęczeniem, a z drugiej sporo wypitego izotonika i … katastrofa. W takim dole nie byłem nigdy wcześniej, ani później. Podnosiłem się przez godzinę, cały czas brnąc do przodu. Pomogło mi wsparcie Krzysztofa i wizja butelki coli w schronisku. Złapałem się tego jak tonący brzytwy. Nie wiem, na ile wymusiłem radość z wypitej pepsi, czy faktycznie tak było, ale wiem, że zadziałało – inny smak i... zmiana nastąpiła jak za pstryknięciem palcami. Do tego pozostało już chyba jedyne 10-15 km do mety, a wtedy nic mnie już nie jest wstanie zatrzymać. I tak było, uśmiech na twarzy, wizja mety i gnałem do przodu. Na metę pociągnąl mnie zapach palących się na mecie ognisk :P




Siła, a raczej, gdzie ona jest

Kolejne problemy w głowie pojawiają się gdy bieg nie idzie zgodnie z planami, gdy brakuje nam sił, czy to od początku czy na końcu, wtedy, gdy trudno mówić o zmęczeniu (początek biegu), czy też gdy to nie dystans, a prędkość jest problemem (maraton).

Zacznę od końca, czyli od maratonu, który podczas tegorocznego startu udało mi się pokonać w mniej niż 3 godziny. Czy byłem dobrze przygotowany? Nie! Mój plan rozsypał się w styczniu, gdy ze względu na oskrzela nie mogłem biegać szybkich treningów, interwały, sprinty, bieg w tempie to wszystko pozostało jedynie zamierzeniem, które musiałem porzucić i skupić się na sile i wybieganiach. Stanąłem na starcie i powiedziałem, że powalczę, ale jaki będzie wynik, to się zobaczy.

Niemoc dopadła mnie na 28-30 kilometrze (teoretycznie klasyczna "ściana"), nie miałem już sił do tak szybkiego biegu, problemem nie było te kilkanaście kilometrów (równie dobrze mógłbym zrobić drugi maraton), ale tu chodziło o coś innego, czyli prędkość. Każdy krok w tym tempie był walką. Oszukiwałem głowę, łapałem się myśli o rodzinie, o tym jak wpadam na metę, o kibicach i znajomych twarzach gdzieś migających w tle. wszystko to jednak za mało. Wtedy skupiłem się na drodze - biegłem od zakrętu do zakrętu – według rajdowej zasady „prawo tnij”, „prosto 5 lewo 4 ostro tnij”. Na 5 kilometrów przed metą dopadł mnie kaszel, prawie mnie zatrzymało, jednak walczyłem, wyryłem sobie gdzieś wewnątrz te 3h i leciałem.

Tuż przed metą, na 39km dopadli mnie pacemakerzy z balonami, na których widniało dumnie „3:00”. Tomek biegnący obok pomyślał "koniec", a ja przebiegłem wraz z nimi jakieś 200 metrów i... z ostatnim oddechem wyrwałem do przodu tak, że się kurzyło. Wiedziałem, że mnie nie dogonią, a sam zdziwiony mocą dałem się porwać wariactwu. Wbiegając na prostą do mety widziałem jak zegar wybija 2:58:00 wiedziałem, że już nic mnie nie zatrzyma, że padnie granica. Nie walczyłem już o sekundy, które teraz nie miały i tak znaczenia. 

Skąd siła? O dziwo z treningów crossfitowych. Biegając bez trenera zdarza nam się nieco odpuścić, 4:00, a może 4:05 niby nie ma różnicy. Na crossie poznałem co to ból, gdy padałem przy piątym powtórzeniu słyszałem tylko Krzysztofa (mojego trenera): dajesz, po dwudziestym przerwa. Zaciskałem zęby i robiłem swoje. Te treningi wzmocniły mnie zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Poznałem, co to pokonywanie kolejnych granic i to bardzo przydaje się w biegach.

Tegoroczny start na 240km to nie była wycieczka, to była walka od początku. Pierwsze podbiegi i jakaś dziwna niemoc, dziwna, bo miesiąc wcześniej na Rzeźniku niszczyłem prawie każde wzniesienie – a teraz brak sił. Na czym się skupiłem? Nie patrzyłem w górę, oddychałem mocno i krok za krokiem sunąłem do przodu. Zawsze jest koniec wspinaczki i o tym warto wtedy pomyśleć. Jest bardzo ciężko? Możesz się zatrzymać, ale wiesz, że i tak ruszysz, bo nikt tej góry za ciebie nie pokona.

Źródła 

Tak jak pisałem, trzeba jeść i pić, a jednak i tak na trasie spotykamy się z sytuacjami, gdy dostajemy taką dawkę energii, która potrafi nas w okamgnieniu postawić na nogi, czy też jedynie dodać odrobinę sił. Co to? Jak dla mnie to piękne widoki, które radują moją fotograficzną duszę, przebiegające przed oczami zwierzęta, budzące się do życia ptaki czy przypadkowe spotkania z ludźmi. 

Tak było, kiedy ludziom, którzy zaoferowali pomoc, odpowiedziałem tylko: wszystko dobrze, czuję się świetnie, nie zgubiłem się – z pozoru banalne; jednak miejsce – górski szlak, gdzieś pod Kocierzą, pora – północ i wyścig z samym sobą nadały temu znaczenie. Pamiętam jak leciałem po tym przypadkowym spotkaniu, naładowany emocjami, że przecież mogłem pojechać z nimi, a jednak chcę to kończyć tak jak mówiłem, jak zapowiedziałem.





Walka z kryzysem... nie za wszelką cenę

Warto jednak pamiętać, że jesteśmy tylko ludźmi i dany start zazwyczaj nie jest pierwszym, ani też ostatnim. Nie warto za każdym razem iść na całość, gdyż nie każdy kryzys przechodzi niezauważony, a za pewne decyzje można zapłacić zbyt dużą cenę. Czasem potrzebujemy dobrego słowa z zewnątrz – jak np. podczas ŁUT, gdzie z gorączką próbowałem biec dalej i dopiero wylany na głowę kubeł wody przez Mikiego ostudził nieco mój zapał. Ultra to nie tylko piękne widoczki i fajna zabawa, to także mega obciążenia. Gorączka zbyt osłabi serce, które mamy w końcu tylko jedno, a na takim osłabieniu po prostu długo się nie da. Można 1-2 kilometry, ale nie 50, czy 100.  

Upał, którego nie znoszę zniszczył mnie w tym roku. Mimo że zdawałem sobie z tego sprawę i chłodziłem się od samego poranka, to jednak przegrałem. Mogłem wstać po 3-4 godzinach i ruszyć dalej, ale ten dystans już skończyłem, a nie chciałem tego robić za wszelką cenę. Czasem warto odpuścić. Stawiając sobie cel maksimum, gdzieś zawsze to minimum do wykonania, gdy jestem daleki od zadowolenia i mam za to zbyt wiele zapłacić powiem przepraszam i skończę. 

Poddałem się na ostatnim wyścigu, ale nie wtedy gdy miałem pierwsze oznaki słabości. Przebiegłem 130 kilometrów i musiałem odpuścić. W tym roku się nie udało, ale w przyszłym będzie już zupełnie inaczej.

Warto o tym pamiętać, walcząc z kryzysem, nie można za wszelką cenę wygrać... z sobą.

r




sobota, 18 lipca 2015

O 7 szczytów za daleko



O 7 szczytów za daleko

Pierwsza w sumie moja relacji naprawdę na gorąco. Siedzę, a raczej leżę jeszcze gdzieś w niedalekiej odległości od startu/mety, chwilę temu przywitałem tam Kamila, który dzielnie walczył do końca i zajął trzecie miejsce! Świetna wiadomość, najradośniejsza wręcz wiadomość tegorocznej rywalizacji, chociaż to nie jego, a nas mieli witać J  Zacznijmy jednak od początku…

Plan na tegoroczne 7 szczytów był prosty – miejsce na pudle – po zeszłorocznym 4 miejscu wydawał się nawet jak najbardziej realny z czasem na poziomie 32-33 godziny. Przygotowania szły pełną parą, trasa poznana, jej ostatni 72-kilometrowy fragment zaliczyłem dosłownie kilka tygodni wcześniej.
W tym roku mniej startów, gdyż wszystkie siły rzuciłem właśnie na 7S. Odpoczywałem, regenerowałem się, starałem magazynować sen i… mniej jadłem. Tego ostatniego nawet nie zauważyłem, gdyż cały czas cieszyłem się już na najbliższy start. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami mieliśmy biec razem z Kamilem i mimo że wyglądamy jak dwójka ludzi zupełnie z innej bajki – te różnice sprowadzę do tego faktu, że Kamil ma brodę a ja nie – to przez tych kilka wspólnych startów stworzyliśmy fajny duet wzajemnie się uzupełniający i dzięki temu nawet kryzysy mamy w zupełnie różnych miejscach. Podniecenie i entuzjazm rosły z każdym dniem. Nie mogłem doczekać się już startu.



W końcu Lądek, stoimy na starcie i słyszę od Kamila „będzie ostro”.


Ruszyliśmy, bez wielkiego szaleństwa ale dość mocno. Po drodze minął nas Lukas, który tak polubił najniższe miejsce na pudle (dwukrotnie na trzecim miejscu), że w tym roku na pewno zrobi wszystko aby spojrzeć na świat z wyższego pułapu.

Co mnie zdziwiło od samego początku to kompletny brak mocy. Jeszcze proste odcinki i zbiegi w sumie nieźle, tak już podejścia to kompletna niemoc. Pomyślałem sobie, że to pewnie przez drzemkę przedstartową i muszę po prostu się obudzić. Gdzieś przed drugim punktem usłyszałem za sobą Agatę i zasugerowałem, że biegnie dużo za szybko, jeśli chce to skończyć. Wprawdzie nie wiem z jakim czasem skończy, gdyż teraz pisząc te słowa jest gdzieś za Przełęczą Kłodzką, to jednak jestem pewien, że dokona tego i ukończy ten wyścig i to na pierwszym miejscu wśród pań.
Walka z samym sobą nie odpuszczała, ta niemoc dopadła mnie z podwójną siłą na drodze na Śnieżnik. Wiedziałem jednak, że na pewno mogę nawet w tej liczyć na mocną psychikę. Trochę to potrwało, ale wszystkie złe myśli i wątpliwości przegnałem. I choć na podejściach nadal było bez rewelacji, nie łamałem się tym za bardzo. Mieliśmy spokojnie doczłapać do 160-170km, a później gaz.

Wprawdzie plan trochę się sypał, jednak najważniejsze założenie aby w połowie nie tracić godziny do czołówki cały czas realizowany na 100%.
Gdzieś około 60-70 kilometra w końcu mogłem z uśmiechem na twarzy powiedzieć, że wszedłem w bieg. Było fajnie, jak jeszcze gdzieniegdzie powiało chłodnym powietrzem, to już mogłem wykrzyczeć pełną piersią REWELACJA.



Trasa pięknie oznaczona, nie było wątpliwości praktycznie w żadnym miejscu, a jedyna wątpliwość została szybko rozwiana przez zawodnika, który pojawił się chwilę za nami. Trasę umilaliśmy sobie rozmową i wspomnieniami z zeszłorocznej trasy – docenialiśmy wykoszone łąki, przez które w zeszłym roku trzeba było się przedzierać, a teraz autostrada. Fajnie miło i przyjemnie.
To, co mi przeszkadzało to duszność, nie znoszę upału, a już na pewno duszności, a teraz pod tym kątem było średnio. Jednak wiedząc, co mnie może spotkać lałem na siebie wodę na każdym przepaku, a do tego jeden z bidonów z wodą przeznaczony był do zraszania.
Kolejne punkty mijały dość szybko, cały czas przyjemnie i bez spinki, a co najważniejsze do przodu. Każdy kilometr to jednak coraz wyższa temperatura, a słońce paliło strasznie. Na wszystko jest sposób, a więc lody w Dusznikach, a później w znanym nam doskonale sklepiku na kilka kilometrów przed Kudową.

Ostatnie 4 kilometry przed metą Super Trail okazały się dla mnie zabójcze. Nawet nie zauważyłem kiedy mnie tak zniszczyło. Na 1,5 km przed Kudową niestety żołądek odmówił posłuszeństwa, ale… nie ze mną takie numery Bruner. Wiedziałem, że to akurat nie zatrzyma mnie na długo. W głowie cały czas wirowała myśl: „aby do Pasterki, do Pasterki” i to jak na sznurku miało doprowadzić mnie w okolice Szczelinca.



Do Kudowy wpadłem na ostatnich nogach, rozgrzany do czerwoności szukałem wody do obmywania. Dobra duszyczka polała mi głowę… wrzątkiem , niestety nie przewidziałem, że to, co w strumieniu jest zimne, z rozgrzanego słońcem baniaka wcale nie musi być tak przyjemne, a już na pewno nie chłodzące.

Usiadłem sobie zamroczony, wypiłem sobie coś zimnego i powoli zbierałem się do dalszej drogi. Nie miałem sił, ale one miały za kilka chwil powrócić. Kamil spytał się co robimy, odpowiedź mogła być tylko jedna „ruszamy” (razem z nami zabrał się Andrzej, znajomy z endo). Po wyjściu z zadaszonego miejsca dostałem drugi strzał, słońce grzało jak diabli i po prostu stanąłem. Odpoczywałem z 10 minut, a teraz w ciągu kilu sekund rozpadłem się na drobne kawałki. Dostałem drgawek i wiedziałem, że jest źle, bardzo źle. Nie widziałem siebie nie tylko w Pasterce, ale nawet kawałek asfaltu przede mną wydawał się nie do pokonania.

Nie było innego wyjścia, musiałem się cofnąć. Zaproponowałem Kamilowi, że usiądę gdzieś w Kudowie w cieniu, a jak ruszę to poczeka na mnie w Pasterce, gdzie on chwilę odsapnie.
Niestety powrót nie był tak radosny. Padłem gdzieś w krzakach, żołądek ostatecznie odmówił mi posłuszeństwa, a kilka minut torsji zniszczyło mnie doszczętnie. Ruszyłem w stronę karetki, dostałem dwie potężne porcje elektrolitów, w zanadrzu mieli jeszcze kroplówkę, tak na wszelki wypadek. Położyłem się na ławce i dogorywałem.

Koniec

Po kilkudziesięciu minutach poczułem się nieco lepiej, ale tylko na tyle aby do samochodu dojść na dwóch nogach. Jasne stało się dla mnie, że muszę się wycofać. Tu nie chodziło już o sportowe ambicje, ale dalszy start mógłby skończyć się fatalnie. Dalszy wspólny wyścig z Kamilem, nie miałby już sensu. Gdybym padł na trasie tak jak w Kudowie, wiem, że nie zostawiłby mnie samego, a za wszelką cenę, nawet kosztem medalu na mecie chciałby mi pomóc.
Poszedłem do organizatorów i poinformowałem o decyzji. Do samochodu w sumie też z „przepakiem” po 100 metrach, gdzie leżałem w cieniu w oczekiwaniu na lody, po które poszedł mój anioł stróż, czyli Gosia. W sumie to nie tylko „opiekun” – motywuje do walki, nawet na moment nie pozwalając mi na myśli o poddaniu, a do tego jeszcze dość dobrze oceniła błędy, jakie popełniłem.
Ruszyliśmy do Pasterki, aby przekazać Kamilowi żele z przepaku, gdzie czekałem na niego oczywiście w pozycji leżącej, w cieniu pod drzewem.

Chwilę po spałaszowaniu zupki jarzynowej przybiegł Kamil, wyglądał dobrze, przebierał nogami, że miło było patrzeć. Kilka miłych słów i ruszył dalej. Wiedziałem, że skończy ten wyścig na dobrym miejscu. Mi pozostał jedynie odpoczynek i trzymanie kciuków za partnera.
Przez sen odbierałem informacje od Gosi, że przesuwa się wyżej i wyżej i w końcu jest na podium. Nie mogło być inaczej – zerwałem się z łóżka i polecieliśmy do Lądka aby przywitać go na mecie.
Kilka chwil i wpada, uśmiechnięty i radosny! Ucieszyłem się bardzo, fajnie, że to skończył na tak dobrym miejscu, a z drugiej strony dobrze, że nie najwyższym bo jest co poprawiać J Ja odebrałem swój medal za 130km i dzięki temu mam jakiś drobny wycinek tęczy (dla niezorientowanych – medale na dfbg są jednakowe dla wszystkich startów, a różnią się kolorem taśmy).



Podsumowanie

To, czego najbardziej żałuję z tego startu to, że… nie zjadłem bogracza w Bardzie – strasznie smakował mi w zeszłym roku. Co poza tym. Oczywiście gdy z najważniejszego startu w roku wychodzą nici pozostaje niedosyt. W tym roku jednak cel był jasny, a próba jednie zaliczenia dystansu mogłaby skończyć się bardzo źle, do tego nawet nie mam pewności, czy samo ukończenie w czasie i miejscu dalekim od oczekiwań dałoby mi satysfakcję. Dzięki tej decyzji nie jestem zajechany, mogę wybrać z listy jeszcze jakiś start. Wprawdzie za 2 tygodnie wezmę udział w biegu na 70km we Włoszech, który dla mnie będzie raczej wycieczką, a dla kumpla, którego poprowadzę, walka o realizację sportowego celu.

Pozytywy? Poza Kamilem - to podczas tegorocznego startu Piotr I Łukasz obdarowali nas cudownymi fotami.

Dzięki wszystkim którzy trzymali za mnie kciuki. Walczyłem, ale się nie dało. Mam jednak dobrą wiadomość spróbuję raz jeszcze w przyszłym roku, a według zasady 0-1-0 (pierwsza nieukończona, druga dobrze, trzecia nie) to parzysta powinna wypaść nieźle J
rafal