czwartek, 13 listopada 2014

PRAWY DO LEWEGO

BUTa poszukiwania,
czyli prawy do lewego


Zaczęło się od pewnej drobnej deklaracji „tak skończę” postawionej na koniec materiału na temat moich przeżyć i wrażeń z niedokończonego zmagania z Beskidy Ultra Trail. Poddałem się ze zmęczenia, które wynikało nie tyle z tych 150 km, ale ze stanu, z którym zjawiłem się na starcie w Szczyrku.

Mieliśmy bieg dokończyć wspólnie z Kamilem, ale niestety podczas ostatnich naszych zmagań poważnie skręcił nogę i o starcie nie było mowy. Zostałem więc sam jak Cezary Pazura w Psach i... wstępnie zacząłem poszukiwań innych straceńców. Po pewnym czasie z uśmiechem na twarzy doszedłem do wniosku, że chyba marny ze mnie kompan, gdyż to raczej moja osoba powodowała odmowy, a nie dystans jaki został do pokonania. Jednym słowem bawiłem się dobrze, w końcu taka przygoda nie zdarza się co dzień.

Rzut okiem na kalendarz i... wytypowałem długi weekend niepodległościowy. Tych kilka dni dawało komfort na przeprowadzenie całej eskapady, mogłem spokojnie dojechać, odpocząć i ruszyć w trasę, a jednocześnie mieć zapas, gdyby zdarzyło się coś niespodziewanego.




Start

Zgodnie ze słowami piosenki godzina 5 minut.... no może nieco wcześniej pojawiłem się w Korbielowie i ruszyłem w stronę Hali Miziowej. Na plecach targałem trochę prowiantu, odzieży i innych rarytasów, które miały umilić mi drogę. Nie wiadomo skąd na początku w moich ustach poczułem smak purée, którym raczyliśmy się schodząc z trasy, tym razem jednak z tym smakiem ruszyłem przed siebie. Jeszcze chyba zaspany ruszyłem w stronę... Rysianki, ale już po kilku krokach poczułem odbijającą mi się od głowy piłeczkę (krasnoludka z Zaczarowanego Ołówka nie widziałem) i szybko zmieniłem azymut na właściwy. Z pewnością czułem się wypoczęty, miałem za sobą już 2 tygodnie roztrenowania, a po akcji BUT dawałem sobie jeszcze kilka kolejnych dni odpoczynku. Może jedynie wczesna pora nie nastrajała mnie strasznie pozytywnie, ale to detale.

W drodze na Pilsko zrobiło się już na tyle widno, że mogłem wyłączyć czołówkę i nadal zachwycać się widokami. To właśnie jest bieganie po górach, serce się raduje na te wszystkie krajobrazy, a do tego jesień w tym roku naprawdę potrafiła nas nieźle rozpieścić i także liczyłem na jej kolejną ciepłą odsłonę. Nie mogło być inaczej, na siebie założyłem spodenki 3/4, krótkie skarpety i buty do zadań specjalnych. Było przyjemnie, nawet bardzo. Może nieco za ślisko i do tego masa liści dość dokładnie ukrywająca nieprzyjemne niespodzianki w postaci kamieni i korzeni. Nie było co szaleć, raczej spokojnie sunąć do przodu. Zrobiło się słonecznie i przyjemnie, w drodze na Babią Górę spotkałem sporo turystów, którzy podobnie jak ja w trasie spędzali tych kilka wolnych dni. Jeszcze zanim wspiąłem się na najwyższy szczyt tej eskapady zrobiłem sobie przerwę w Schronisku Markowe Szczawiny, gdzie zjadłem dwa spore kawałki ciasta i do tego uraczyłem się pyszną kawą. Wśród turystów spostrzegłem postacie odziane w koszulki z Łemkowyny i Chudego Wawrzyńca, świat jest mały, a lista biegów górskich jeszcze krótsza. Nie zabawiając zbyt długo ruszyłem przed siebie ku Babiej.



Szybko dotarłem na górę, krótka przerwa na szczycie, kilka zdjęć z komórki i jazda na dół. Wspominałem, że było ślisko? Mijając w biegu pewną grupę ludzi, zwracając uwagę bardziej na kroczące cała szerokością postacie, poczułem jak grunt ucieka mi spod stóp. Powrót na ziemię okazał się dość bolesny. Zdarta skóra na dłoniach, dość mocno obite kolano. Usłyszałem tylko „czy nic się panu nie stało”, podniosłem się i będąc pod działaniem najlepszego środka znieczulającego – adrenaliny, rzuciłem tylko „wszystko w porządku” i... popędziłem dalej. Za opatrunek musiały wystarczyć mi rękawiczki, które dość skutecznie zatrzymały krwawienie. Później miało się okazać, że trasa była z tych testujących moją silną wolę.

Mijałem kolejne kilometry, wspinałem się mozolnie by za chwilę pikować na dół, od czasu do czasu zatrzymując się w mijanych sklepach, czy schroniskach. Minąłem Zawoję i ruszyłem w stronę Suchej Beskidzkiej, gdzie zaplanowany miałem kolejny przystanek, tym razem miałem zobaczyć się z rodzinką i zjeść coś ciepłego. Pomidorowa dodała sił, pojawił się nowy smak na języku i... zapadła noc. To niestety cały „urok” jesiennego biegania, które w większości przebiega po ciemnicy, ale co tam naładowany pozytywnie ruszyłem przed siebie.

Leskowiec

Z uśmiechem na twarzy dobiegłem na Groń Jana Pawła II i zatrzymałem się w Schronisku Leskowiec. Było już po 20, o czym w sumie nie miałem pojęcia, a miła Pani poprosiła, abym na przyszłość pamiętał, że po tej godzinie mogłem już nikogo nie zastać w kuchni. I tak od słowa do słowa, na pytanie skąd sobie idę pada odpowiedź „no w sumie spod Rysianki” (tak jakby doliczyć te kilka kilometrów z Korbielowa) i... zaczęło się :) Usiadłem wśród stałych bywalców Schroniska i jego pracowników, którzy stworzyli sporą grupkę. Wspominaliśmy kolegę Balinta, który tam (jako jedyny) doszedł i nota bene skorzystał z krótkiego odpoczynku. Padały pytania dlaczego? Po co? Ale także słowa uznania i w sumie chyba radości z faktu, że są jeszcze wariaci na trasach :) Mój pobyt miał być także dobrą wiadomością dla pewnego dziarskiego oblatywacza górskich szlaków, który jak się okazało nie jest sam w swojej pasji. To były niezwykle miłe chwile, pełne ciepła, wsparcia i wiary, że na pewno dobiegnę do Szczyrku. Co było robić, nie można było zawieść takiej grupy! Przed wyjściem dostałem jeszcze dwa spore kawałki jabłecznika, garść wsparcia i skrzydła :)

Ruszyłem dalej w ciemną noc, z uśmiechem, trochę już zmęczony ale zadowolony i pełen sił. Niestety trochę dalej zaczęły się schody. Zegarek, który do tej pory pomagał mi znaleźć trasę od czasu do czasu padał i tracił siły. Pierwsza spora pomyłka nastąpiła już po wyjściu z Leskowca, w głowie szumiały mi jeszcze rozmowy i może dlatego nie zauważyłem rozwidlenia zielonego szlaku. A jeśli widziałem, to wybrałem źle. To jednak detal, widząc, że coś jest nie tak, wróciłem i znalazłem właściwą drogę. Tak jak już pisałem, było ślisko, niestety odczułem to na własnej skórze, gdy z całym impetem uderzyłem nerkami o wielki głaz. Nogi poleciały do góry, dłonie odruchowo szukały oparcia. Skończyło się na wybitym kciuku i ogólnym poobijaniu. Co tam wstałem i ruszyłem dalej. Dopiero później miało się okazać, że podczas tego upadku straciłem także swoje kije. Pod Kocierzą minęło mnie jakieś auto, a dobrzy ludzie zatrzymali się i zaoferowali pomoc, bo cóż mógł o takiej porze robić tam jakiś turysta. Z uśmiechem na twarzy podziękowałem za ofertę i troskę, ale stwierdziłem, że wszystko ze mną w porządku. Zapewne nie wyglądałem już najlepiej, ale wola walki rozpalała mnie od wewnątrz i tego się trzymałem.

Ktoś może zadać sobie pytanie, ale dlaczego nie wszedłem do auta, nie ogrzałem się i nie podjechałem chociażby odrobiny. Mogę powiedzieć, że nawet nie pomyślałem o tym w momencie, gdy zaproponowano mi pomoc. Później natomiast ja śmiałem się z tej całej sytuacji, bo jednak Ci mili ludzie mieli pełne prawo aby uważać mnie z waryjata.

Pod SPA Kocierz zatrzymałem się na ławeczce, opróżniłem plecak z nagromadzonych śmieci, będąc dość dokładnie zlustrowany przez panów z ochrony, ale dali mi spokój i nikt mnie nie zaczepiał.

Tama na drodze

Porąbka i tama, którą tak bardzo chciałem zobaczyć doprowadziła mnie do szaleństwa, straciłem tam lekko licząc dwie godziny. Wpierw schodząc w stronę tej miejscowości zgubiłem drogę i błąkałem się po lesie idąc na azymut, szukając drogi która miała mnie nakierować z powrotem na szlak. Gdy już znalazłem się w Porąbce za nic nie mogłem znaleźć ciągu dalszego i kroczyłem sobie ulicą w tę i nazad, to zatrzymywałem się na przystanku, sprawdzałem mapę i kolejna wycieczka. Machnąłem ręką i ruszyłem w stronę tamy asfaltem. Gdzieś po drodze spotkałem pieska, a mając jeszcze w pamięci opis Mikołaja – tego od biegania z sercem – liczyłem się z tym, że mogę go także znaleźć wbitego w swojego Achillesa. Nic z tego! Piesek szczekał, ujadał jak opętany, ale gdy znalazłem się na kilka kroków od niego, podkulił ogon i uciekł :) Nie wiem, czy to czołówka na głowie, kije w dłoni, czy moja sympatyczna twarz tak wpłynęła na czworonoga, że... pognał jakby zobaczył diabła.

Światła miasta

To był jeden z przyjemniejszych odcinków trasy, mimo iż było już zimno, wiał wiatr i zmarzłem. Założyłem wszystko co miałem na siebie, niestety rwąc przy okazji portki, ale co tam, na wesele się nie wybierałem. Było przyjemnie i ten widok rozświetlonej Biesko-Białej. Na Chrobaczej Łące dopadło mnie takie zmęczenie, że zaczynałem zasypiać na stojąco. Padło hasło postój i drzemka, usadowiłem się w pobliżu świecącego krzyża, ale chyba przeszkadzała mi ta łuna i do tego ten wiatr, że nie zmrużyłem oka. Przeszedłem jeszcze kilka kilometrów i usiadłem na pieńku tuląc się we własnych ramionach i … nic. Później za drzewem i nadal nic, z jednej strony strasznie chciało mi się spać, z drugiej za nic nie mogłem odpłynąć. Do tego jeszcze kije połamały mi się zupełnie, latarka przestała już praktycznie świecić, a do końca mojej drogi, jak i do poranka daleko. Niby dwa komplety baterii, a jednak o jeden komplet za mało. Chyba zapomniało mi się, że jedna noc o tej porze roku to 14 godzin. Zadzwoniłem do domu, Gosia zaproponowała przerwę i powrót rano w to samo miejsce. Powiedziałem „nie” i ruszyłem dalej, sięgając po ostatnią deskę ratunku w postaci muzyki. Musiałem zebrać się w sobie i wykorzystać ostatnie tchnienie latarki i... doczekać poranka. W ręce pojawił się spory kijek i mimo bólu przyspieszyłem. Było jeszcze ciemno, a światło z czołówki oświetlało mi już tylko obłocone mocno obuwie. Co tam jednak, ani się nie obejrzałem a zrobiło się jasno. Przerwa w Wilkowicach, jakiś jogurcik wypity na schodach pod sklepem i.. wiedziałem, że jestem już (prawie) na miejscu.

Całe wyczerpanie zostawiłem po drodze i pędziłem dalej. No może tylko mi wydawało się, że już poradziłem sobie ze zmęczeniem, bowiem co mam powiedzieć na bodajże trzecie już spotkanie z tym samym facetem na trasie. Pewien miły jegomość, z pozoru wyglądający na około 70 lat, de facto mając ich ponad 80, po raz kolejny przestrzegł mnie przed bieganiem. Sam będąc sportowcem, biegając po górach, skacząc na skoczni twierdzi, że ma zniszczone zdrowie. Na marginesie wcale nie przeszkadza mu to we wdrapywaniu się na wzniesienia i góry z wielkim plecakiem i tobołami. Pośmialiśmy się trochę, życząc sobie wzajemnie równie zniszczonego organizmu i takiej kondycji. Trzy razy już się z nim spotkałem, coś chyba ze mną jest nie tak :)



Ostatnia prosta

Nic i nikt nie był wstanie mnie już zatrzymać, poczułem jak to mówię zapach ognisk z mety i wiedziałem, że za kilka godzin będę na miejscu w Szczyrku. W głowie miałem już tylko radość z wykonanego zadania tego, że mimo całego zmęczenia i tych wszystkich wypadków z kijami, zegarkiem, latarką, w końcu upadkami, nie poddałem się i skończyłem to, co zaplanowałem. Jeszcze zanim dobiegłem do miasta zadzwoniłem do Kamila, chciałem przekazać mu dobrą wiadomość, że oto stało się. Wiem, że było mu przykro, ale wspierał mnie cały czas na trasie.

W Szczyrku dopadły mnie dzieciaki Adaś, Marysia i Ola (Ola, Marysia i Adaś – tak aby było po sprawiedliwości) oraz Gosia. Byłem zmęczony, chociaż nie tak jak na zdjęciu, na którym wyglądam jak Hałabała z kijaszkiem w dłoni.

Na koniec mogę powiedzieć – to była cudowna przygoda, warto spełniać obietnice, warto dać z siebie nieco więcej i cieszyć się z tego, co można osiągnąć. Trasa piękna, napotkani ludzie serdeczni. Wystarczy tylko chcieć, a reszta jest taka prosta.

Wszystko zależy od nas samych i wszystko jest w nas – piękne zwycięstwa i sromotne porażki. My decydujemy o tym jaki będzie początek i koniec! Warto walczyć, warto iść do przodu!


raf

sobota, 18 października 2014

WALKA O TRON :)


Koronacja, moment szczególny w życiu każdego władcy, a w życiu biegacza… chwila szczególna, choć zapewne nie najbardziej wzniosła. Mnogość możliwości zdobycia cennego przyozdobienia skroni można znaleźć, może nie bez liku, ale z pewnością wiele. Od korony półmaratonów w zależności od regionu, poprzez krajową koronę maratonów, idąc dalej kontynent, czy wreszcie cały świat. To nie wszystko, zamknęliśmy cykl ze wspólnym mianownikiem 42.195 metrów? Zawsze można pójść dalej


Jednak to, co pierwsze zawsze zostaje nam na dłużej, pierwszy ukończony półmaraton, maraton, czy złamana setka smakuje zawsze najlepiej. Mimo zmęczenia, mimo ewentualnej goryczy porażki z niezrealizowanych założeń to i tak ten pierwszy raz jest szczególny. Często wracamy do niego myślami, staje się punktem odniesienia dla naszych kolejnych startów, zwycięstw i porażek.

Wracając do korony, plan był prosty. Mimo, że Maraton w Dębnie należy do moich ulubionych, to jednak zdecydowałem – nie wracam tam w przyszłym roku. Nie pozostało więc nic innego niż ukończenie pozostałych brakujących do końca grudnia. Kraków na wiosnę, a później Wrocław, ponownie Warszawa i Poznań na deser. Dla wielu to dużo, ale „waryjatowi”, takiemu jak ja, jeszcze było mało i do tego dołożyłem start w Beskid Ultra Trail. Maratony w stolicy Mazowsza i Wielkopolski biegłem na spokojnie jako wsparcie dla Marka i Kuby, bez stresu i zajeżdżania siebie, a wyciskając jedynie siódme poty z kolegów po raz pierwszy kończących taki bieg.

Lista została skompletowana, zgłoszenie do Korony wysłane i… no właśnie, co teraz. Do Krakowa się wybiorę, pewnie o Dębno także kiedyś jeszcze zahaczę, a i pozostałych miejsc nie skreślam. Jednak udało się odhaczyć na mojej liście do zrobienia jeden cel.

Na koniec kilka słów podsumowania.

Najlepszym moim startem w tym mini cyklu był Maraton Warszawski, gdzie na mecie cieszyłem się jak dzieciak, nigdy nie przeżywając czegoś takiego podczas maratońskiego startu. Wszystko za sprawą Marka, jego walki, determinacji i zwycięstwa! To był jego pierwszy maraton, pięknie złamana granica 4 godzin (3:56:15), a ja… brałem w tym udział, pomagałem jak umiałem, motywowałem i zmuszałem do walki. To było coś, o czym pamiętać będę tak długo, jak tylko pamięci mi pod czaszką wystarczy.

Maraton Dębno, najstarsza krajowa rywalizacja, miejsce wyjątkowe, jak ludzie na trasie, jak wszyscy którzy pracują na dobre imię tej imprezy. Zapamiętam nie tylko siatę pełną dóbr wszelakich, ale przede wszystkim uśmiech wymalowany na twarzach i radość kucharzy wydających posiłek. To było święto biegowe i tak było celebrowane przez uczestników i widzów.

Cracovia Maraton ze smokiem w tle, spanie na hali, Rynek Starego Miasta i to cudowne niebo po deszczu. Mogę jedynie powiedzieć „szkoda, że nie biegłem z aparatem” (a to moja druga wielka pasja), bo ominęła mnie możliwość zrobienia fantastycznych fotografii. Wiem jednak, że wiele najlepszych ujęć mamy w głowach i te najznakomitsze klatki ukryłem głęboko w pamięci.

Maraton Poznań kojarzyć mi się będzie z pobytem u Lucjana, jego znakomitej kuchni (przygotowanej przez Elę) i związanym z tym obżarstwem. Wiem jednak, że z pełnym brzuchem biega mi się zupełnie nieźle, więc i Kuba zbytnio podczas biegu nie narzekał. Jego pierwszy maraton wypadł także pozytywnie, magiczne cztery godziny złamane (3:57:00), a ja… znudzony, a na koniec przerażony widokiem kolegi, który po biegu wyglądał dużo gorzej niż w jego trakcie. Wszystko skończyło się jednak dobrze.

Maraton Wrocław, o którym pisałem już wcześniej, zawsze kojarzyć mi się będzie z karetką i śmiechem lekarzy.

Od i cała historyja. Teraz oczekiwać będę na weryfikację i medal, na który mimo wszystko sobie zasłużyłem, a później chyba poszukam innego zestawienia: Europa? Świat? Zobaczy się. Do górskich ultra nie potrzeba mi tyle, tam wystarczy widoczek z gór i już jestem gotowy do startu z uśmiechem na twarzy.

raf


wtorek, 7 października 2014

ACH CO TO BYŁ ZA... BUT CHALLENGE



Beskid Ultra Trail, w skrócie zwany BUTem to jedna z tych imprez, których nie trzeba specjalnie przedstawiać. BUT to jedna z najdłuższych biegowych rywalizacji w kraju, walcząca o prymat tego naj, naj z B7S. Niestety zeszłoroczna edycja odbiła się dość negatywnym echem wśród ultrasów, więc nie dziwiło nieco mniejsze zainteresowanie w tym roku.

Pamiętam dość dobrze relacje z BUTa rocznik 2013 i w sumie trudno było znaleźć pozytywne komentarze. Jeden z tych wpisów szczególnie zapadł mi w pamięci „weź lusterko na start, abyś mógł kogoś spotkać na mecie” :) Jednak mimo wszystko gdzieś w głowie zakodowałem termin i miejsce, ale bez zbędnych deklaracji. Nie wchodząc w szczegóły BUT wypadł ze startów i dopiero namowa Magdy D. pokierowała mnie z asfaltu na powrót na górskie szczyty. Łatwo było zresztą o zmianę nastawienia, gdy zobaczyłem na liście druha Kamila z 7 Szczytów, nie było co zwlekać i... zdecydowałem się zapisać. Lubię wyzwania więc i krzyżyk postawiłem przy długości 260 km. Wysłałem zgłoszenie, zaznaczyłem biegi do klasyfikacji i uzbroiłem się w cierpliwość. Chociaż o tym zbrojeniu to chyba lekko przesadziłem. Z pewnym zawodem odebrałem mała frekwencję i jedynie 4 opłacone starty. To nie mogło się udać. Chcąc jednak rozwiać wszelkie wątpliwości zapytałem organizatorów, czy bieg się odbędzie.

Szybka odpowiedź: TAK! Tym razem jednak inna formuła, bez opłaty wstępnej, ale także bez jakiegokolwiek wsparcia na trasie. Po otrzymaniu tej wiadomości na twarzy pojawił się taki uśmiech, że bałem się, że ten grymas zadowolenia będę musiał usuwać chirurgicznie z twarzy. Jeszcze szybki telefon do Kamila i wspólna decyzja o starcie. Cieszyłem się jak dzieciak, to miała być wspaniała zabawa i do tego poprowadzona w nieproponowanej na żadnych zawodach trudności.

Ostatnie odliczanie

Jak przystało na challenge to i życie zawodowo-osobiste nie pozwalało na odpoczynek. Sporo zamieszania, przeprowadzka i pożegnania, a do tego sen z jednej nocy rozłożony wspaniałomyślnie na trzy. Jednak nie załamywałem się, w końcu ten BUT miał być także pewnego rodzaju resetem po tym, co za mną i przed tym, co przede mną. Ostatnia prosta, czyli wielogodzinne przebijanie się na start, niby Wrocław nie leży daleko ale okazało się, że podróż znacząco się przedłużała. Po drodze dokooptował do nas Kamil i mogliśmy ruszyć ku przeznaczeniu. W Szczyrku przywitała nas grupa organizatorów, wsparta Pokojowym Patrolem, było wesoło i sympatycznie.

Ostatnie przymiarki, plecaki spakowane i czas na odprawę. W miłej, domowej atmosferze wsłuchiwaliśmy się w opowieść Michała na temat trasy. Jednym z najistotniejszych miało być schronisko na Wielkiej Czantorii z... pysznym i do tego tanim czeskim piwem.

Wyposażeni zostaliśmy w nadajniki GPS dzięki czemu można było nas łatwo namierzyć, a także obudzić gdyby zacny trunek zatrzymał nas na nieco dłużej. Jeszcze tylko ostatnie wskazówki, łapanie sygnału na zewnątrz i mogliśmy udać się na start!

Ruszyła maszyna

Ruszyliśmy z dziewięciominutowym opóźnieniem, ale co to dla cyborgów. Chciałoby się zaśpiewać: „Było nas trzech...", tak naprawdę dziesięciu, chociaż później okazało się, że całkowita lista startujących zamknęła się w jedenastu. Początek spokojny, nikt nie chce ruszyć za mocno. Na czele znaleźli się Laszlo i Balint, ja z Kamilem za nimi i tak do Skrzycznego. Już tam mogliśmy zauważyć, że organizacyjnie miał być to perfekcyjnie przygotowany wyścig. Challenge miał być dziki, miał być mega trudny i... taki był. Organizatorzy postarali się o wszystko z najwyższej półki. Była mgła gęsta jak śmietana, z widocznością do czubka wyciągniętych palców, było chłodno, deszczowo, było błoto, były mokradła i bagna, były szlaki zmienione w rzeki, był przeszywający na wskroś wiatr. Jednym słowem wszystko, co lubią wariaci. I to wszystko za DARMOCHĘ!

Wracając na Skrzyczne, tam ktoś włączył mgłę tak gęstą, że zgubiliśmy się tam na tyle skutecznie, iż zbiegliśmy z tego szczytu jako ostatni. Co tam, to dopiero początek, spokojnie ruszyliśmy dalej. Dogoniliśmy czołówkę i sami zaczęliśmy prowadzić tę całą karawanę. Najtrudniejszym elementem było trzymanie się trasy. Kamil wpatrywał się w mapę, ja czytałem opis trasy. Rwane tempo było nieco męczące, ale stale parliśmy do przodu. Gdzieś nad ranem dobiegł do nas Laszlo, my spokojnie za nim do pierwszego punktu, czyli Brennej. Tam postanowiliśmy złapać kilka minut snu, zegar ustawiony na 15 minut – Gosia i Kuba nie dali nam nawet minuty więcej. Szybka kawa i do przodu. Taka odrobina snu, a postawiła nas na nogi. Ruszyliśmy, połykając kolejne kilometry. W Schronisku na Równicy spotkaliśmy ponownie Laszlo, który chciał pobiec w złym kierunku, pokazaliśmy właściwy kurs i jazda. Ustroń pojawił się tak szybko, że byliśmy mocno zaskoczeni. Czuliśmy się super, uśmiechy, pogawędki i wsłuchiwanie się w ostatnie wyczyny Kamila, który trzy tygodnie wcześniej skończył wyścig z bagatela 330km na liczniku i 25tys. metrów przewyższeń – Alpy mają moc.



Później Wielka Czantoria i przepyszna czekolada na gorąco z bitą śmietaną. Oj palce lizać. My na słodko, a węgierski kompan Balint raczył się pysznym piwem. Z pozoru to nie nam miało zakręcić się w głowie, ale stało się właśnie odwrotnie. Jakieś złe duchy powiedziały nam, że biegniemy w złym kierunku i powrót do schroniska. Biegaliśmy w tą i z powrotem – wariactwo. W końcu ustaliliśmy jednak azymut i dalej już bez szaleństwa, zdobywając kolejne szczyty. Często dochodziło do zabawnych sytuacji, które toczyły się równolegle w naszych myślach. Tak np. było z Wielkim Stożkiem – wchodzimy i wchodzimy przekonani o tym, że to wcześniejsza górka, czyli Stożek Mały, jednocześnie bijąc się z myślami, ze skoro ten jest mały, to co będzie za chwilę. Na szczycie oboje się roześmialiśmy widząc napis z nazwą wyższej góry. Przed Kubalonką spostrzegliśmy napis „schronisko za 30 minut” - takie informacje potrafią zabić. Po godzinie dobiegliśmy do czegoś co nie było schroniskiem, a na dodatek było zamknięte na cztery spusty. Droga zaczęła się nieco dłużyć, Przełęcz Kubalonka miało się wrażenie, że ucieka przed nami, później Przysłop. Zatrzymaliśmy się w Schronisku na Przysłopie zamówiliśmy sobie po pomidorowej i... utknęliśmy w kolejce do baru za silną grupą ratowników GOPRu. Straciliśmy tam kilkadziesiąt minut, jednocześnie zmieniając się z Balintem.

Dobieg do Baraniej Góry, a później na dół w stronę Węgierskiej Górki. Ten odcinek był jakimś dramatem, długie zbiegi, kamienie i asfalt, asfalt i kamienie, bez końca, a przed samą Węgierską Górką jeszcze wspinaczka. Za nami już ponad 100km, na zegarku już ponad 112km i nasze plany zaczęły się trochę rozmijać z rzeczywistością. Sporo straconych godzin, problemy z nawigacją, aura nie rozpieszczała, ale przecież nie padał jeszcze śnieg, więc nie było najgorzej. Lecieliśmy dalej. Cały czas w czubie z planem na chwilowy postój w Schronisku na Boraczej, tuż przed budynkiem spostrzegliśmy zielony szlak, który miał nas doprowadzić do czarnego, a dalej ku Rysiance. Niestety błędem było, że nie sprawdziliśmy tego na mapie, ale o tym mieliśmy przekonać się później.



W Boraczej mimo nieczynnego schroniska miła pani nie tylko poczęstowała nas herbatą, napojami ale też wielkimi, ciepłymi bułami z jagodami – pycha! Tam trzeba wracać! Oszołomieni niebem rozpływającym się w ustach, pobiegliśmy pełną parą w złym kierunku. Moc była z nami, trasa już nie, po kilku kilometrach oczekiwania na czarny szlak w naszych głowach w końcu pojawił się sygnał alarmowy – to zła droga! Jeszcze ktoś zadzwonił i krzyczy, że zgubiliśmy trasę. Wracamy, po raz kolejny zgubiliśmy trasę, kierujemy się na azymut i znowu pojawiamy się przed Schroniskiem w Boraczej, buła z jagodami kusi po raz kolejny. Boimy się jednak deja vu i lecimy dalej. Kolejna noc zaczyna się już pięknie rozwijać, a nam już po prostu chce się spać, może nawet nie tyle nam, co mi. Wpadamy na chwile do Schroniska na Lipowskiej i próbujemy zasnąć. Nic z tego, posiedzieliśmy chwilę i dalej na Halę Miziową. Tym razem w błocie po kolana, jest pysznie, na tyle bajecznie, że wpadam dość głęboko i ledwo wyciągam nogę obutą jeszcze w sprawdzone obuwie. Do tego jeszcze widzę jak Kamil biega to w prawo, to w lewo chcąc uniknąć zamoczenia. Co krok to do mych uszu dochodzi plusk topiących się butów. Delikatnie zwracam uwagę, że szkoda jego starań bo woda jest wszędzie. Daje za wygraną i podobnie jak ja brnie do przodu w bagnie. Jeszcze gdzieś po drodze wpadamy na... sam nie wiem na co, chyba jakąś halę. Mgła otacza nas zewsząd, to jest ściana, po 10 metrach nie widać już czołówki. Kierując się śladem z zegarka udaje nam się nie zgubić po raz kolejny. Ten dobry sygnał dał nam kopa do dalszej walki, ale już nie na długo.

Wtedy też zaczynamy powoli zastanawiać się nad planem, co robić. Na Miziowej mamy już ponad 150km, chociaż powinno być ze 20 mniej. Do tego wiemy już, że czeka nas kolejna trzecia już noc. To chyba za dużo jak dla nas, do tego z planu na 40 godzin pozostały już tylko marzenia. To będzie dużo więcej, pięćdziesiąt kilka godzin. Nasza silna ekipa już umiera. Tomek dziarsko wbiegł na Czantorię, żeby potowarzyszyć nam przez parę kilometrów, ale niestety kolejna wycieczka biegowa dość mocno odbiła się na jego twarzy. Do tego my także czujemy już powoli w nogach to, co za nami, dziesiątki kilometrów, rwane niemiłosiernie tempo, wymuszone korygowaniem i sprawdzaniem trasy. Wszystko to spowodowało, że w głowach pojawia się myśl: kończymy.



W sumie był to najlepszy moment na skończenie, czuliśmy się jeszcze dobrze. Chodziło o to, aby się nie zajechać do końca, a nie przekraczać linii mety za wszelką cenę. Kolejna noc bez snu odcisnęłaby się na nas już znacznie mocniej, a do tego ta perspektywa zakończenia biegu po 20 godzinach od założeń. Szybka wymiana zdań i cyrograf podpisany, wracamy z Miziowej prosto do Kubalonki.

Do samochodu dotarliśmy uśmiechnięci, zjedliśmy pure ziemniaczane i czas na odpoczynek. Rano śniadanie i... szkoda, że trasa nie biegła gdzieś obok naszego postoju, bo pewnie ruszylibyśmy dalej. Brakowało nam po prostu wypoczynku przed samym startem, chociaż jednej normalnie i spokojnie przespanej nocy. Wybraliśmy się silną grupą na naleśniki, o których marzyliśmy sobie w trakcie rywalizacji.

Pojawiliśmy się jeszcze w biurze zawodów, wymieniliśmy nasze uwagi i dopingowaliśmy Jacka Kocura, zwycięzcę rywalizacji BUT 60, na ostatnich metrach. Spotkaliśmy też innych uczestników challengu, którzy tak jak my wycofali się z trasy, i wszyscy jednogłośnie zawołaliśmy – tak, to super impreza i świetna formuła, w przyszłym roku też przyjeżdżamy!



Czy dla nas wyścig się skończył? Nie, dopingowaliśmy Balinta, stale sprawdzając jego postępy i cieszyliśmy się, że chociaż jemu się udało skończyć ten morderczy challenge.

Podsumowanie

To była świetna przygoda. Na pewno wrócimy tam za rok, a wszystko wskazuje, że ta formuła przeżyje. Uwagi? To, o czym rozmawialiśmy z organizatorem – po pierwsze godzina startu – przy złożeniu braku wsparcia i pory roku z pewnością lepiej jest zorganizować start nad ranem, a nie w nocy. Do tego zabrakło informacji na temat biegu w schroniskach przez które biegliśmy. To jednak detale. Z pewnością organizacyjnie była to o niebo lepsza edycja od tej niesławnej zeszłorocznej. Zresztą nie mogło być inaczej, bowiem ta sama ekipa zorganizowała dobrze odebraną i ocenioną Zamieć, więc i tym razem nie powinno być źle. I nie było! Świetna sprawa ze śledzeniem wszystkich uczestników BUT Challenge i wyświetlanie sytuacji na wielkim ekranie w bazie – kinie. Tam gdzie Pokojowy Patrol tam i atmosfera dobra i ta prawda się powtarza. Dobre duszki biegowych tras i tym razem dały z siebie wiele, aby impreza mogła zostać uznana za udaną.

Moja ocena swojego startu? Sportowo słabo – szkoda, że nie udało się wykonać założeń, a z drugiej strony mądra decyzja od strony zdrowotno-startowej. W końcu to nie ostatni start, a już dzień później czułem się świetnie. Przeżyłem, a w przeciwieństwie do startu w Biegu 7 Szczytów, gdzie zmasakrowałem sobie stopy, tym razem wszystko bez większy szkód. Czasem trzeba powiedzieć pas, aby kolejny raz było lepiej i przyjemniej.

W tym roku jednak na pewno dokończę trasę BUT Challenge, nie lubię rozbabranych do połowy spraw. Co więcej wracamy tam w duecie, bowiem Kamil Klich też zdecydował się rozprawić ze swoją drugą połówką ;P

:)


r.

piątek, 26 września 2014

OJ TAM, OJ TAM

Wena do pisania gdzieś zgubiła się w lesie, podobnie jak ślad GPS, który szaleć potrafi w sposób niemiłosierny. Zresztą, fajnie jest czasem oderwać od tej elektronicznej smyczy i wyskoczyć na trening ot tak, bez spoglądania na nadgarstek. Łatwe? Tylko z pozoru! Niestety okazuje się, że elektronika obecna w naszym życiu potrafi nieźle zamieszać i gdy człowiek zapomni tego kawałka plastiku, to czuje się jak bez ręki, a bieganie wydaje się jakieś niepełne. Warto więc czasem puścić się na trening bez tego obciążenia.

Nie o tym jednak dzisiejszy wpis będzie, a raczej o wzlotach i porażkach oraz bełkocie różnej maści.

Na początek coś o porażkach. Maraton Wrocław był i... się odbył :) Tyle w skrócie. Rozpisywać się nie będę, było duszno, było ciężko i od 6 kilometra walczyłem już nie z trasą, a poczuciem ciężkości i czymś w rodzaju ogromnego kamienia na klatce piersiowej. Uczucie towarzyszyło mi aż do mety stąd też kolejne sześćdziesiąt minut spędziłem pomiędzy namiotem a karetką. Powiem, że wizyta w dobrze przewietrzonym namiocie dobrze mi zrobiła i poczułem się znacznie lepiej odpoczywając w horyzontalnej pozycji. Natomiast sporą dawkę adrenaliny dała mi wizyta w karetce. Tu wraz z lekarzami mieliśmy niezły ubaw, a na pytanie jak jak poczuł się pan słabo na 6 kilometrze to gdzie pan zszedł z trasy? Odpowiedź mogła być tylko jedna – na mecie :) w końcu to tylko maraton. Lekarze też mieli niezły ubaw, po tym jak okazało się, że roczny przebieg moich nóg odpowiada kwartałowi przejechanych kilometrów prywatnego auta. Poczułem się jak stary dobry diesel. Niby nic, ale nauczyłem się kolejnej rzeczy, nie służą mi takie duszności i następnym razem zejdę nieco wcześniej, niż za linią mety. Nie ma co przeginać :)


Na koniec coś nie tylko o bieganiu, a mianowicie o wodzie w postaci znanej z Ice Bucket Challenge i bieganiu ślimaków, czyli żółwie tempo w biegach różnych.

Temat związany z wodą wylewał się praktycznie z każdego miejsca, już nawet pojawiła się obawa, że otwierając zamrażarkę okaże się, że właśnie się... rozmroziła. Czy to źle? Na pewno nie! Śmieszą mnie raczej kontrakcje poddające pod wątpliwość sens oblewania się, wspierania tego typu „łańcuszków”. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że tylko dlatego słyszymy o tych głosach na nie, gdyż akcja IBC znalazła tak duży rozgłos. Może ci wszyscy oponenci na dodatek zapominają, że nie chodzi tu przecież o wylewanie wody i tylko z pozoru jest to konkurencja dla naszego polskiego śmigusa dyngusa, a sens i cel jest o wiele głębszy. Warto czasem zrobić coś dla innych, tak bez rozgłosu, ale jeśli taki medialny show powoduje, że o inicjatywie wie więcej ludzi, to chyba jeszcze lepiej. Tak chciałbym, aby podobnie działo się z wysyłaniem żywności, tym którzy tego potrzebują, czy wody tam gdzie jej brakuje. Co wcale nie znaczy, że jestem na nie gdy można nieść pomoc w nieco inny sposób.

Drugi temat związany jest z bieganiem i w sumie obrzydzaniem deptania leśnych ścieżek, miejskich chodników i innego podłoża wszelkiej maści. Czy warto stawiać sobie za cel napiętnowania tych wszystkich, którzy zaczęli biegać, zaczęli stawiać sobie cele i, co dziwniejsze, zaczęli je realizować? A dlaczego? Gdyż niestety nie pokonują dystansów w czasach zarezerwowanych dla mistrzów. Czytam coś takiego i oczom nie wierzę. To, co dla jednych jest przekraczaniem granicy, dla drugich jest jedynie wolnym wybieganiem. Dla jednych maraton jest ścianą nie do przejścia inni szukają wariackich dystansów liczonych w setkach kilometrów. Każdy ma coś dla siebie. Różne są powody, różne źródła motywacji do pokonywania, no właśnie czego? JAK DLA MNIE WŁASNYCH SŁABOŚCI i chwała tym wszystkim, którzy próbują i walczą. To jak w bajce o żółwiu i króliku, czy zawsze z pozoru szybszy na mecie zawsze melduje się pierwszy? Nie!

O co w tym wszystkim chodzi? O bełkot? O zaistnienie? Po co? Nie wiem, czy to domena nas Polaków, czy też podobnie dzieje się wśród innych nacji, ale to nasze wszechobecne narzekanie czasem mnie już śmieszy. Potrafię z tym żyć, chociaż czasem chcąc nie chcąc biorę udział w dyskusjach nad takimi dziwnymi próbami lansowania swojego ja.


r.

piątek, 5 września 2014

WYCZEKIWANIE

Zbierałem się do pisania i zbierałem. Jednak tak, jak w przypadku biegania idzie mi łatwiej, i deszcz, czy śnieg nie są w stanie mnie zatrzymać, tak z pisaniem jakby szło nieco gorzej, tu nawet kamyczek w bucie może spowodować... że podczas pisania na klawiaturze na palcu pojawi się pęcherz. Ot dziwna zależność.

Ostatnie tygodnie spędziłem w sumie na budowaniu i burzeniu swojego kalendarza startowego. To o tyle łatwe, że za sobą mam już najważniejsze wydarzenia, więc teraz mogę spokojnie wertować „oferty” w poszukiwaniu co smakowitszych kąsków i żonglować nimi do woli. Więc czy to leżąc przed komputerem, czy też biegnąc po leśnych przecinkach miałem w głowie wirujące starty te bardzo, ale i mniej ambitne. Tylko sporadycznie coś mi przeszkadzało i powodowało, że myśli błądziły gdzieś daleko i burzyły to, co tak mozolnie starałem się zestawić.

Jedną z takich przeszkód okazał się słynny The North Face® Ultra-Trail du Mont-Blanc®. Podczas tego biegowego święta na starcie stanęło spore grono znajomych biegaczek i biegaczy.

Po raz pierwszy zdarzyło mi się, abym tak wiele czasu spędził nad śledzeniem wyników i relacji jakiejkolwiek dyscypliny sportowej. Co więcej, przez ostatnie lata funkcjonuję bez telewizora i wyniki często sprowadzają się do suchej tabeli i wyników. Relacja life? Tylko, kiedy przechodzę koło knajpy i coś mi wpadnie w oko :) Teraz jednak było zupełnie inaczej! Cały dzień ślęczałem nad telefonem. Co kilkadziesiąt minut wpisywałem w wyszukiwarkę jak opętany Gediminas, Lesniak, Dolegowski, Dolegowska. Innym razem Dolegowska, Dole..... tak w kółko. Chyba jedynie u mnie kolejność zmieniała się jak w kalejdoskopie, bo zawodnicy uparli się aby trzymać się ustalonej hierarchii. Od czasu do czasu wpadałem jeszcze na inne wyniki i tu posługiwałem się nieco innym kluczem ctrl +f i... „Pologne”. Sporo naszych się pojawiło i fajnie. Co czułem? Chyba smutek, że mnie tam nie ma, chociaż w sumie to świadoma decyzja. Oj pobiegałbym sobie po górkach, powalczył, obił stopy, ale niestety tym razem to nie dla mnie. Powiedziałem sobie, za słaby jesteś, poćwicz jeszcze ze 2-3 lata i wtedy pojedź. Słowo się rzekło... może dzięki temu nie padnę na pierwszym podejściu :)

Mimo tego, że byłem daleko od Chamonix to i tak czułem adrenalinę, widziałem przed oczami jak mkną po skałach, jak walczą na podejściach i … jak wiatr szaleje w czuprynach przy zbiegach. Obserwowałem punkty na mapie, jak zaczerniają się kolejne koła i do mety już z każdym krokiem bliżej. Dla kibiców, także tych rozłożonych wygodnie w fotelach, to zapewne fantastycznie przygotowana impreza. Wszystko na wyciągnięcie ręki, czytelnie i prosto. Jedno kliknięcie i... wiem gdzie jest znajomy druh, mogę poczytać o jego dokonaniach itd. To naprawdę fajna rzecz i wygląda to zupełnie inaczej z tej „kanapowej” perspektywy. Osobiście chyba jednak wybrałbym start, niż siedzenie na necie. Czas płynie szybciej, a i nerwy chyba mniejsze :)

Bądź co bądź cieszyłem się jak dzieciak kiedy dobiegli i może gdyby nasłuchiwali gdzieś z kierunku wschodniego usłyszeliby moje wrzaski.

Te zawody dały mi kopa, chociaż w sumie kopa dała mi Magda D., która poddała pod wątpliwość moje plany i start w Kaliskiej 100. Usłyszałem „Rafał, to nie dla ciebie, idź w góry”. No i niestety ja, który nie lubię pośrednich rozwiązań i uważam, że faktycznie 100km po asfalcie nie ma sensu, wybrałem sobie dwa porządne dania: BUTa i Łemkowynę. Skoro danie główne to i porcja musi być odpowiednia... więc wybór padł na 251km. Co do deseru. Jestem ogromnym łasuchem i za słodycze oddam życie, więc i Łemkowyna musiała być w rozmiarze XXL – 150km. W międzyczasie okazało się, że przyrządzają specjalną ucztę na Beskid Ultra Trail i zmieniają zawody w tzw. Challenge BUT. Myślę, że jeśli to skończę radocha będzie nieziemska, a jeśli nie, to ze względu na brak punktów odżywczych, na pewno nie umrę z przejedzenia.

I na marginesie, odpuściłem Krynicę – trochę żałuję, ale nie chciałem jechać aby tylko zaliczyć ten bieg. Nie czuję się za szybki, a w tym roku pojechało tam tylu ścigaczy, że większe szanse mam na 100m na hali :) Na poważnie, to za tydzień polecę sobie na spokojnie maratonik we Wrocławiu. Jak będzie? Pewnie dobrze, bez względu na wynik pewnie padnie życiówka, a jeśli nie? To wybiorę się na jakieś dobre lody, a to na pewno pomoże i osłodzi mi każdy wynik.


r

niedziela, 24 sierpnia 2014

DESZCZ

Deszcz, błoto i ponura pogoda to coś, co uwielbiam, a jak do tego dołożę jeszcze biegowe kapcie, jakąś szmatę na głowie i przemakalną koszulkę, to już frajda na całego. Wprawdzie letnie, sierpniowe deszcze nie niosą ze sobą przeraźliwego zimna, ale już do ciepłych z pewnością nie należą. Więc na te hartujące ducha będzie mi jeszcze poczekać, ale to już niebawem :)

Dzisiaj natomiast widząc, na co się zanosi, ubrałem się w uśmiech i poleciałem sobie do lasu. Osób, które podobnie jak ja, poczuły przypływ energii, było całkiem sporo. Nie ma się jednak co dziwić, w końcu już za miesiąc 10000 osób przeleci Warszawę wzdłuż i wszerz, więc trenować trza.

Jednak dla mnie to raczej spokojny powrót do systematyki poruszania się w innym stylu niż chodzony, a zresztą... nie o tym miałem pisać.

Deszczowe bieganie, to jak deszczowa piosenka, tyle, że bez parasola, za to w kałużach, pod zielonymi rynnami z liści. Gdy biegnę sobie w deszczu to... kolejne nawiązanie do Forresta... ma się wrażenie, że masy wody wpadają na nas z przeróżnych kierunków: z góry, z boku, a nawet z dołu. Fajne jest to, że nawet gdy brakuje nam płynu do picia, wystarczy podnieść głowę, wyciągnąć język i... płyn ląduje wewnątrz ust. Czyli jednak bieganie może być tanim hobby :)

Najlepsze pozostawiam na koniec, a finałowym naj naj naj jest... błoto. Nogi, ręce, twarz, ubranie wszystko pokryte jest w mniejszym lub większym stopniu warstwą idealniej opinającej nas mazi. Biegłeś szybko, w prezencie otrzymujesz ślad na plecach, zarezerwowany by się zdało dla rowerzystów, a do tego (nie wiem skąd) piasek w ustach. Buty, spodenki, koszulka wszystko upaćkane i do tego... radocha jak u małego dziecka.

Fajne są takie właśnie powroty do domu, z uśmiechem na twarzy i równie rozradowanymi oczami. Kiedyś, będąc małym chłopcem, po takim powrocie do domu dostawało mi się nieźle w skórę. Teraz w sumie także... dostaję buziaka i widzę uśmiech Gosi na twarzy, która cieszy się razem ze mną.




piątek, 22 sierpnia 2014

CHUDY WAWRZYNIEC

Suchy Chudy Wawrzyniec,
czyli Rafał w fabryce czekolady


Dzieci i słodycze to mieszanka wybuchowa – bez rozsądku i umiaru. Działa jednak jednostronnie, bowiem czekolada malucha nie zje, za to każdy brzdąc, czy to duży, czy mały z taką słodką niespodzianką sobie poradzi. Tabliczka, jedna dwie, garść cukierków tu i tam, aż brzuch z obżarstwa pęknie. Dlaczego o tym piszę? Mam bowiem wrażenie, że podobnie rzecz ma się Rafałem (czyli ze mną) i bieganiem. Jeszcze niedawno powiedziałbym: niemożliwe, ale ostatnio jakoś widzę, że zaczynam zbytnio „obżerać się” kolejnymi startami. Każdy rozsądny jednak wie, że co za dużo to niezdrowo!

O CHUDYM WAWRZYŃCU

Dlaczego skusiłem się na ten bieg? Ze względu na specyficzny klimat, znajomych, trasę i wszystko, co tworzy tę niesamowitą atmosferę. To bieg zupełnie inny niż rzeźnickie bieganie w parach, niż nocne bieganie po świętokrzyskim szlaku, czy błąkanie się po 7 szczytach w Kotlinie. Z pewnością dla większości jest to bieg najtrudniejszy i najbardziej wymagający. Kilometry pokonujemy tu w samotności, ciszy i skupieniu. Górki, góry i strome podejścia, szalone zbiegi pojawiają się znikąd i obierają siły, a jednocześnie pchają nas do przodu. To wyścig, który potrafi zarazić, oczarować i mimo że nie wrzuca się tu monety za ramię do studni, i tak chce się tu powracać.

Niespodziewanie podczas Chudego Wawrzyńca na jawie powróciłem w miejsca, które pojawiały się w swoich snach :) Tak, to może dziwne, ale właśnie część moich biegowych (nie zaliczonych do treningów) snów miało miejsce właśnie na szlaku gdzieś między Ujsołami a Rajczą.

Chudy Wawrzyniec to miejsce pełne niespodzianek jak forrestowe pudełko czekoladek, co papierek to lepszy smak, większa góra i inna pozycja, w której pokonujemy kolejne przeszkody. Kilka z tych czekoladowych niespodzianek doprawionych jest w sposób szczególny, a posmak Oszusta powoduje, że tęskni się za nim w sposób nieopisany i tak w sumie było ze mną. Wiem tylko, że każda kolejna górka, każde wzniesienie były momentem wyczekiwania, że oto teraz właśnie, już za chwilę kolejny raz zmierzę się z legendarnym Oszustem. Chudy jednak to coś więcej niż jeden „oprych”, gdy wydaje się, że to, co najgorsze już za nami, przychodzi kolejne wzniesienie, kolejne podejście i tak bez końca, aż do mety.

Trasa to jedna strona medalu, druga to pogoda w czasie Chudego Wawrzyńca. Do tej pory nieposkromione nawałnice i szalone burze pojawiały się w wigilijny wieczór startu. Burza z zeszłorocznej edycji z pewnością będzie największym w moim życiu pokazem mocy niebios. Potężne gradobicia, rozświetlone piorunami niebo i huk błąkający się po szkolnych salach towarzyszył nam prawie do rana. Ulewy, a po nich rwące potoki zamieniały trudną trasę w jeszcze bardziej wymagającą. Tegoroczna edycja wyglądała jednak zupełnie inaczej. Mimo zapewnień organizatorów, „sprzyjających” prognoz pogody, deszczu zabrakło, a słupki rtęci poszybowały wysoko na powitanie pięknego słonecznego i ciepłego poranka. W sumie dzięki temu mogliśmy po raz pierwszy lepiej poznać urokliwy teren pokonywany do tej pory w mgłach i ogarniającej wszystko szarzyźnie.

Na koniec o rzeczy najważniejszej czyli atmosferze. Chudy Wawrzyniec to bieg bliski wszystkim, którzy uwielbiają biegać po górach. Co przyczynia się do tej wyjątkowości? Sam do końca nie wiem. Może wspólne spanie po kątach w szkole, dzikie miejsca jeszcze nie przesiąknięte na wskroś manieryzmem turystów, jak inne lokalizacje w których przychodzi nam rywalizować ze swoimi słabościami. Czy też może mnogość znajomych twarzy tych, którzy rano stoją na starcie, a po biegu koczują w pobliżu mety i bawią się w doskonałych nastrojach. Oczywiście do tego dochodzi trasa, organizacja i takie tam inne mniej lub bardziej ważne dodatki.


O PODRÓŻY

Z Wrocławia, czy Warszawy miałbym na linię startu dosyć blisko, więc co warto zrobić aby urozmaicić sobie start? Wybrać się w podróż do Czarnej Wsi Kościelnej, gdzieś za Białystok i przed startem ruszyć przez Polskę aby zdążyć na czas :) Było super, cała rodzina na pokładzie i … padliśmy gdzieś przed Bielskiem-Białą, aby rozbić się na nocleg. Od kolejnego poranka rozpoczęliśmy poszukiwania sypialni, które niestety nie były łatwe. Tak się dziwnie złożyło, że w sobotę ktoś zorganizował bieg i w rejon zjechało ponad 700 biegaczy ze znajomymi i rodzinami. Po 3 czy 4 godzinach poszukiwań znaleźliśmy jakiś nocleg, jednak nawet moja dusza człowieka gór wyła na myśl zostawienia dzieci w takich warunkach. Nawet w dawnych studenckich czasach trudno mi było doprowadzić pokój w akademiku do takiego stanu po miesiącu nieustającej libacji.

Zlitował się nad naszą silną grupą Adam z Napieraja i podał pomocną dłoń, dzięki czemu w luksusowym apartamencie zwanym „małym pokojem snu nr 2” mogliśmy się rozbić i odpocząć przed startem. Dołączył do nas Dominik, partner z Rzeźnika, z którym i tym razem mieliśmy spokojnie pokonać trasę Chudego Wawrzyńca.

O BIEGU

Co napisać o biegu, który wiadomo, że nie powinien pójść łatwo i co zrobić aby było jeszcze trudniej? Po pierwsze dla pewności, że start może nas wykończyć, warto na kilkanaście dni wcześniej wybrać się na długi bieg, tak ponad 200km. Rewelacyjny pomysł – sprawdzałem i działa, po 20 kilometrach brakuje już siły, aby walczyć z kolejnymi kilometrami. Jeśli to za mało i bolą was nogi to warto sięgnąć po nowe buty! Jeśli pierwszy punkt nie dał odpowiedniego rezultatu, to już zastosowanie się do kolejnej propozycji spowoduje, że każdy kamyk jak ziarnko grochu zapisze na waszych stopach swoją historię.

Nie szukam dla siebie tłumaczenia, chciałem pobiec Chudego mocno, polecieć w czasie nie gorszym niż wspomnianego Rzeźnika (9:27), ale niestety nie wziąłem pod uwagę, że nie zdążę odpocząć i że po trzech tygodniach nie będę gotowy do kolejnego mocnego startu. Jeszcze po pokonaniu pierwszej ćwiartki łudziłem się, że przecież zawsze początek mam słabszy, że potrzebuję czasu, każda kolejny kilometr gasił jednak mój optymizm. Palące i bolące stopy przeszkadzały przy zbiegach i nie dawały komfortu.



Od początku ruszyliśmy z Dominikiem spokojnie, aby nie przepalić się na pierwszych kilometrach asfaltu. Czyli na luzie, bez nerwów, w trasie spotkaliśmy grupę ludzi, która pojawiła się gdzieś po lewej stronie. Pierwsza myśl, że zgubili trasę i wracają, później okazało się, że pobiegli krótszą oficjalną wersją, my wybraliśmy równie oficjalną wersję długą :) Wzniesienia atakowaliśmy głową, zbiegi nogami i tak mijały pierwsze kilometry. Zgodnie stwierdziliśmy, że dobrze wybraliśmy bieg bez czołówek, gdyż zanim wpadliśmy na naturalne podłoże, było już na tyle widno, że dodatkowe oświetlenie było zbyteczne. Innymi słowy kilka gram ekwipunku zaoszczędzony można było wymienić na większą pojemność zabranych napojów. Do pierwszego wodopoju było ponad 30km, co przy spodziewanym upale mogło być sporym problemem, do tego nie znoszę zbyt wysokich temperatur i moje łaknienie wzrasta dość mocno.

Pierwsza dziesiątka trasy przebiegnięta w tłumie, druga w kameralnym otoczeniu, było miło i przyjemnie. Mimo to nie szło tak lekko i swobodnie jak w Bieszczadach, nie czułem tej przyjemności, co biegnąc po połoninach i raczej walczyłem ze sobą niż z trasą.

Mimo to na Rycerzowej wybrałem dłuższy wariant licząc na przebudzenie. Dlaczego właśanie tak? Pojawiło się kilka powodów, po pierwsze wolę długi bieg. Kolejne „za” to spotkanie Kamila w okolicach Przegibka, druha, z którym biegłem 7 Szczytów. Jego obecność w tym miejscu odebrałem jako dobry omen. Kamil zaczyna mocniej i strata nie wygląda na dużą, uwierzyłem, że może nie będzie tak źle.

Przerwa na Przegibku jak zwykle krótka, uzupełnienie bukłaków, zapakowałem w siebie spory kawałek arbuza i... jazda dalej przed siebie. Zaklinałem rzeczywistość na każdym kroku, na tyle skutecznie, że początek długiej trasy poszedł zadowalająco, pierwsze mocne podejście lekko i przyjemnie. Mijałem kolejne wzniesienia, a na demonicznym Oszuście spotkałem mocnego ultrasa z inov8 Maćka (Więcka). To samo miejsce, rok później, a wyglądało jak deja vu. Pamiętam jak dopadł mnie w zeszłym roku, gdzie ja oddychając rękawami wspinałem się łapiąc w dłoń każde drzewo, a On przemknął obok na czworaka, czym wprawił mnie w niezłe osłupienie. Tym razem jednak dopadła go kontuzja. Pożegnaliśmy się i ruszyłem dalej,.

Za plecami pozostawiłem Oszusta zaliczonego bez większych problemów i... wtedy zaczęło się coś psuć. Na początek zawiodła mnie muzyka. Przez kilka minut stałem na trasie i szukałem zagubionych części słuchawek. Muzyka miała dać mi kopa w chwili, gdy tego najbardziej potrzebowałem, a otrzymałem jedynie szalone poszukiwania niebieskich gumek – dramat! Wcisnąłem sprzęt do przegródki i poleciałem dalej w dół, dosłownie i przenośni.

To był ten moment, kryzys sięgnął po mnie z maksymalną siłą. Odłączyło mi zasilanie, żołądek odmówił posłuszeństwa i choć jeszcze po pierwszych torsjach można sobie powiedzieć „znam to, za 3 minuty będzie lepiej”, to co powiedzieć po dziesiątych? Z każdym krokiem czułem się słabszy, zbiegi jeszcze jakoś wychodziły, podejścia były egzekucją. Poruszałem się chyba siłą woli, prawdzie doganiałem jeszcze innych zawodników, ale widziałem już kres.

Nie miałem sił, usłyszałem coś za sobą i odwróciłem się, gdzieś w oddali zobaczyłem ciemną postać... w taki to sposób poznałem Krzysztofa, z którym przebyłem ostatnie 20 kilometrów. Wybraliśmy wspólne bieganie, przez moment poczułem jeszcze jakąś energię w sobie i pokonywaliśmy kolejne kilometry. Jednak to były już ostatnie podrygi mojego biegania, pod górę już nawet nie szedłem. Wiele podejść obserwowałem przewieszony przez kije, a Krzysiek leciał gdzieś kilka kroków przede mną. Słabłem, a do tego cały czas prowadziłem walkę ze swoimi wnętrznościami, z góry skazany na porażkę.

Wtedy nagle jak grom z jasnego nieba padło pytanie Krzycha, czy nie zatrzymamy się na krótkim postoju w Schronisku Na Rysiance, tak dwie-trzy minuty na wypicie coli. Złapałem się tego marzenia jak tonący brzytwy, poprosiłem o butelkę, szklankę, puszkę cokolwiek, byle napełnione tym „życiodajnym” płynem. Sama wizja wystarczyła, aby pokonać do tej magicznej studni tych kilka kilometrów. Wprawdzie ostatni z nich, pod górę, odbyłem już w dziwnej podkulonej z bólu pozie, to jednak parłem do przodu. Zatrzymywałem się i padałem, sam nie wiem jak udało mi się doczłapać do schroniska. Krzysiek szedł przodem, gdzieś w oddali zobaczyłem jeszcze jak zatrzymał się i podobnie jak ja zawisł na kijkach, tuż przed schodami do schroniska. To był ostatni kop przed Rysianką, zebrałem się i wbiegłem do łazienki. Głowa zanurzona w zimnej wodzie doszła do siebie, butelka wlanej na szybko pepsi także zdziałała cuda. Złapałem się tego smaku i powiedzenia o ciągnącym nas do mety zapachu palonych ognisk. Mimo wyczerpania biegliśmy i goniliśmy kolejne osoby.

Głośno odliczałem kilometry pozostałe do mety. Postacie majaczące gdzieś przed nami powodowały, że zbieraliśmy się w sobie i goniliśmy te mary, które raz okazywały się turystami, innym razem biegaczami. Od punktu do punktu. Trasa odkrywała znajome fragmenty, ukryte gdzieś głęboko w mojej głowie. Wiedziałem, że do mety jest już naprawdę blisko, jeszcze ostatni punkt pomiarowy i wiadomo, że to tylko dwa tysiące metrów. Marzyłem już tylko o tym, aby włożyć gorące jak węgle stopy do zimnego strumienia. Krzysiek poleciał przodem, ja spokojnie za nim, wpadłem na metę.

Czas 11 godzin 17 minut, miejsce 19 to dużo poniżej oczekiwań, ale cieszę się, że przy takim kryzysie udało mi się dobiec do mety. Z jednej strony głowa i silna wola, a z drugiej mam wrażenie, że nic by po niej gdyby nie Krzysiek i jego pepsi. Tak czy siak ukończyłem. Nie poprawiłem czasu z zeszłego roku, ale nauczyłem się wiele.

Odpoczynek jest równie ważny jak sam start i tego będę się trzymał planując przyszłoroczne ścigania.

Na koniec powiem: fajnie mieć i znać takiego kumpla jak Chudy Wawrzyniec, wymagający ale za to szczery, nie lubi jak się go lekceważy, traktuje z przymrużeniem oka. Chcesz, aby był ważny? Warto się do niego w ten właśnie sposób zabrać, na całego jako główne danie!


Rafał

czwartek, 24 lipca 2014

BIEG 7 SZCZYTÓW - Przekraczając granice

Przekraczając granice
Bieg 7 Szczytów


Moja przygoda z bieganiem zaczęła się nieco ponad dwa lata temu. Właśnie zakończyłem rehabilitację po zerwanych więzadłach, które nie wytrzymały napięcia podczas jednego z meczów koszykówki. Energia mnie rozpierała, szukałem innego jej ujścia, ale nic nie dawało satysfakcji. Dochodziłem do siebie jeżdżąc na rowerze, ale od początku był to ten rodzaj sportu, w którym czegoś brakowało mi do szczęścia. Kolega Michał, zaproponował bieganie, ale tylko się uśmiechnąłem. „Nie, dziękuję, to nie dla mnie”... jakoś nie widzę siebie biegnącego bez sensu po lesie, chodniku, czy gdziekolwiek indziej. Nuda.



POCZĄTEK

Jednak okazało się, że w bieganiu może być coś fajnego, coś ekstremalnego, ciekawego, podniecającego, szalonego i... zobaczyłem to siedząc z butelką piwa, przy ognisku zajadając się kiełbaskami, gdy właśnie z trasy Rzeźnika powracali jej bohaterowie. Brudni, zziajani, umęczeni, ale przede wszystkim szczęśliwi. Pierwsza deklaracja o tym, że zaczynam padła właśnie w Cisnej, a po powrocie do stolicy zrobiłem swoje pierwsze 10 km. Umarłem na trzecim, a później zatrzymując się co kilkaset metrów doczłapałem do końca. Pamiętam tylko pytania do samego siebie jak to możliwe, że uprawiając sport, jeżdżąc przez rok na rowerze jestem tak słaby. Jednak nie poddałem się, biegałem kilka razy w tygodniu, wkręcając się bardziej i bardziej. Już po wakacjach miało się okazać, że tym razem Michał już na 17 km poprosił o przerwę, a ja truchtałem sobie dalej.

Bieganie pochłonęło mnie bez reszty, a kiedy padało, było zimno, to cieszyłem się jeszcze bardziej. Pierwszy maraton po trzech miesiącach. Ukończyłem, chociaż uważałem, że mogę szybciej. Jednak to miał być tylko przystanek w drodze do celu, jakim miał być udział w Rzeźniku. Pobiegliśmy razem z Michałem, czas 12h 45 minut wtedy wydawał mi się przyzwoity, ba wręcz dobry. Oszołomiony tą przygodą stanąłem na starcie Biegu 7 Szczytów w I edycji i... okazało się, że na 40 km padła mi pachwina i kamizelka finiszera pozostała tylko marzeniem. To był początek walki z kilometrami i kolejnymi kontuzjami. Ukończyłem Chudego Wawrzyńca, Bieg 7 Dolin i kilka innych zawodów. Cały czas wracałem jednak do B7S i do tego, że mi się nie udało. O tym, że nie miało prawa się udać przekonałem się już na wiosnę.

PRZYGOTOWANIA

Tym razem zacząłem przygotowania inaczej. Odpoczywałem po sezonie,wyleczyłem kontuzje z którymi borykałem się przez cały poprzedni sezon i sięgnąłem po nieco inny plan treningowy. Chciałem wzmocnić prędkość i wytrzymałość. O bieganiu w górach nie było mowy, a na Kabatach próżno szukać szalonych wzniesień, stromych, niekończących się zbiegów, czy ponad 100 metrowych podbiegów. Tomek napisał mi plan, inny - bez biegania po 30-40 km, mniej ale z różnymi akcentami. To spowodowało, że cały okres przygotowań przebiegałem bez kontuzji, wzmocniłem się, biegało mi się łatwiej i szybciej. Na początek sezonu test w maratonie. Niestety nieco się za mocno się spiąłem i nie poszło. Wyciągnąłem za to cenną nauczkę, Rafał jedz, odżywiaj się starannie podczas biegu! To zapamiętałem i to miało z pewnością wpływać pozytywnie na moje samopoczucie podczas biegowych wycieczek. Później start w Twardzielu Świętokrzyskim, treningi z długimi i bardzo długimi wybieganiami. Ostatnim testem miał być Bieg Rzeźnika 2014. Biegłem z Dominikiem, ostro na początku, później nieco wolniej, ale cały czas mocno trzymając się założonego planu. Czas na mecie 9:27 i 9 miejsce, czyli znacząca poprawa. To był dobry prognostyk, kolejnym miała okazać się warszawska Monte Kazura i kolejne urwane sekundy z 5 kilometrowego wyścigu.

OSTATNIA PROSTA

Po Rzeźniku wszystkie myśli błądziły już wokół B7S. Dużo czytałem, jeszcze więcej rozmawiałem ze znajomymi, zamęczałem Krzysia z Napieraja, słuchałem Dominika, cały czas zastanawiając się jak pobiec, jaką przyjąć taktykę na bieg. Długo wahałem się nad wyborem pomiędzy szybko, a wolno. Do tego obserwowałem pogodę i wiedziałem, że lekko nie będzie. Tym bardziej skłaniałem się ku założeniu 7,5 h na 50km i obserwowaniu, co dzieje się na trasie do 150-180 km, aby następnie podjąć decyzję, wiedząc już jak będę się czuł i jakie będą warunki.
Po raz pierwszy zabrałem też kije, tak aby mnie nieco spowalniały, abym nie zagrzał się na początku, ale aby wejść spokojnie w bieg. Buty- postawiłem na cienkie, miękkie 212 z inov-8, tylko te nie dokuczały mojemu achillesowi, chociaż wiedziałem, że ze stóp uczynią mi jesień średniowiecza. Ostatni tydzień był masakrą - zastanawiałem się czy to dobre założenia, ale czegoś trzeba było się trzymać.

DZIEŃ STARTU

Od rana przykleiło się do mnie jakieś zatrucie i niestety wiele porannych godzin spędziłem w toalecie na opróżnianiu żołądka. Nie powiem, że to jest to, co lubię najbardziej, ale w końcu o 11 stwierdziłem, że czas wstać z kolan. Drugie co powiedziałem to, że skoro największy kryzys zaliczyłem przed biegiem to teraz będzie już z górki. Problemy żołądkowe miały też inny pozytywny wymiar, przestałem zastanawiać się nad startem. Wiedziałem bowiem, że kilka pierwszych godzin będę potrzebował na to aby stanąć na nogi. Dojechałem na start, wysiadłem z auta i... buty zostały w hotelu. Szybki powrót po zapomniany osprzęt, krótka rozmowa z Kamilem, którego miałem okazję poznać w Cisnej (ukończył w świetnym czasie Rzeźnika, a do tego już przebiegł B7S), stanęliśmy na starcie i... maszyna ruszyła.

W OTCHŁANI

To, co działo się na pierwszych kilometrach zachwiało mną, moim planem, odzieżą, butami i wszystkim tym co miałem przy sobie. Twardzielki i twardziele biegli wokół mnie, wyprzedzali z ponaddźwiękową prędkością, wydawali z siebie ostre pomruki, wydychali powietrze z płuc z taką siłą, że zadawałem sobie pytanie: co ja tu robię? Były momenty, że chciałem rzucić się w tą rzekę, dać się porwać, ale jednak zostałem na brzegu i z mozołem walczyłem ze swoim czółnem. Powoli łapałem rytm kurczowo trzymając się swojego planu. Wolno po płaskim, wolno z góry i jeszcze wolniej na szczyty.

Stoczyłem się gdzieś w środek stawki, ale byłem na to przygotowany, co więcej to był swojego rodzaju papierek lakmusowy, że idzie dobrze. Pierwszy punkt na 9 kilometrze, wyrzuciłem papierki i ruszyłem dalej. Początek trasy znałem z zeszłorocznej próby i teraz biegło mi się jakoś raźniej. W drodze do punktu na Przełęczy Płoszczynie zacząłem wyprzedzać, powoli, jedna osoba tu, dwie tam, ale... stale spoglądałem na zegarek, aby nie dać się zwariować. Mało czasu na bufetach, szybka dolewka, garść żelków w dłoni i jazda. Idąc i zajadając się smakołykami dobiegł do mnie Kamil, którego minąłem na poprzedniej stacji, a który teraz dołączył do mnie i tak oto zadecydowaliśmy o wspólnym biegu. Było chłodno, ciemno i przyjemnie, pozwoliłem sobie na urwanie kilku minut, aby było z czego oddawać podczas upałów, które miały nas nawiedzić już o poranku. Międzygórze GOPR, Długopole Zdrój i Schronisko Jagodna - wszystkie te miejsca pokonywaliśmy bez zbędnej straty, cały czas pnąc się do góry. Na 100tnym kilometrze mieliśmy zapas jednej godziny i... teraz trzeba było biec wolniej i nie urywać kolejnych minut.

Do Kudowy biegliśmy wspólnie z dwoma zawodnikami z SuperTrial Łukaszem i Jarkiem, cały czas oszczędzając siły tam gdzie się dało. Dopiero wieczorem miało okazać się, jak wiele zyskaliśmy nie biegnąc na złamanie karku w dół po łąkach i polach. Na pozór dziwaczna decyzja miała już za kilka godzin zaprocentować. Było cały czas do przodu i spokojnie, na tyle spokojnie, że w drodze do Kudowy odwiedziliśmy sklep i zjedliśmy najlepsze lody na świecie, co powtórzyliśmy jeszcze przed Bardem. Goniliśmy kolejne ekipy. Jedne uciekały w wielkim słońcu, ale już po kilku kilometrach okazywało się, że właśnie potrzebują więcej czasu na odpoczynek, lub też dowiadywaliśmy się, że oto ktoś zrezygnował z rywalizacji.

Pasterka i pyszna jarzynowa.  Gdzie się tylko dało głowa lądowała pod strumieniem zimnej wody i … cały czas do przodu. Na Szczelincu okazało się, że mało brakuje do podium, było jeszcze sporo sił i wszystko wydawało się na wyciągnięcie ręki. Trochę straciliśmy czasu podczas „spaceru” przez Szczeliniec bowiem masa turystów dość skutecznie tarasowała wszelkie przejścia, tam też po raz pierwszy musiałem paść na kolana. Niestety tylko w tej pozycji mogłem przecisnąć się przez niskie i wąskie przejścia.

Czy ruszyliśmy wtedy mocno? Nie! Strata była niezbyt duża, około 2 godzin. Nie liczyłem Pawła, gdyż on w mojej ocenie wygrał ten bieg zanim się rozpoczął. To zbyt doświadczony zawodnik, aby dał się porwać szaleństwu, do tego mocno wspierała go Magda - więc jakby tylko miał ochotę na szybsze partie zapewne dostałby po głowie :) My z Kamilem robiliśmy swoje i decyzję o tym, co dalej mieliśmy podjąć w okolicach 180-190 km. Niestety także wtedy zaczęły się pierwsze problemy. Kamil dość mocno odczuł trudy trasy, ja natomiast bałem się zaatakować sam, gdyż... biegło mi się naprawdę super. Przez te sto kilkadziesiąt kilometrów stworzyliśmy niezły duet. Potrafiliśmy się wspierać i razem parliśmy do przodu. Szybka analiza, kolejne informacje o zawodnikach, którzy zeszli i decyzja, że to co mamy teraz jest zadowalające i lecimy do mety.

Zmęczenie widoczne było na naszych twarzach aż nadto, jest ciężko i ten upał. Cel aby tylko dotrzeć do Barda i skosztować pysznej zupy, wypić kawę i ruszyć dalej. Bogracz to było coś co postawiło nas na nogi, ale już za chwilę mieliśmy zmierzyć się z masakryczną Drogą Krzyżową. Okazało się jednak, że nie było tak źle. Tydzień wcześniej przebiegłem ten fragment, a teraz stojąc przy pierwszej stacji wydawało mi się, że zanim wejdę na górę umrę. Jednak ilość złych uczynków nie była tak duża, jak mi się zdawało. Co więcej w trakcie tego wejścia zasnąłem snem sprawiedliwego, a gdy się ocknąłem stwierdziłem, że zgubiliśmy trasę. Dobrze, że nie spałem zbyt długo i mieliśmy do przejścia tylko kilkaset metrów.

Myślę, że nasze ciała wyły już z bólu. Kontakt stóp z podłożem mogę porównać do spaceru spaceru po rozżarzonych węglach. Do tego pojawiło się wrażenie jakby zaczeły schodzić mi paznokcie, ale na to zareagowałem dość nietypowo, gdyż  od czasu do czasu stopy „okładałem” mocno kijkiem, aby – jak mi się wydawało – zmusić paznokcie do pozostania na miejscu :) Tak, to dziwne, ale za nic w świecie nie zdjąłbym buta w trakcie biegu. Do tego wszystkiego jeszcze jakieś schizy w postaci tysięcy latających wokół much, ciem i innych owadów.

Gdybym napisał:  teraz lecieliśmy do mety na skrzydłach skłamałbym jak nic. Było ciężko, szło coraz wolniej i wolniej. W końcu Kamil rzucił hasło abym biegł dalej sam, że obaj się już męczymy, dla niego bywa za szybko, dla mnie za wolno. A każdy krok to dla niego spory ból i... To dziwne uczucie. Biegliśmy wspólnie tyle kilometrów, zaproponowałem, że jeszcze tych kilka kilometrów do najbliższego punktu, ale był twardy.

Pobiegłem jak zerwany z łańcucha, spokojnie z zaciśniętymi zębami. Od czasu do czasu krzycząc z bólu gdy pojawiało się uczucie jakby zrywanej ze stóp skóry. Wyciągnąłem muzykę, wrzuciłem słuchawki i jazda, przed siebie. Mimo zmęczenia biegłem i chciałem być już na mecie, aby zdjąć te cholerne buty. Jeszcze za Przełęczą Kłodzką zobaczyłem w oddali światełko z czołówki Kamila, dotarł do punktu, odetchnąłem. Wpadłem w las i biegłem... pod górę z górki, na płaskim, cały czas parłem do przodu. Z Orłowca zadzwoniłem, do rodziny z informacją, że za 1,5 godziny będę na mecie. Trochę zaskoczyła mnie zmiana trasy i kolejna wspinaczka, ale nie dałem się, czułem że się unoszę. Pierwsza informacja na temat mety pojawiła się jak pierwsza gwiazda na niebie, niespodziewanie ktoś czerwonym flamastrem na jednej z przyczepionych do drzewa informacji dopisał META! Oj zadziałało to na mnie bardzo pozytywnie, wprawdzie zgasłem nieco po przebiegnięciu 3 km, ale w końcu stale do przodu. Kolejna taka informacja nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia. Później przebiegłem przez znaną mi Lutynię i znak z napisem Lądek Zdrój!

W głowie zadowolenie i szczęście, a jednak udało się, byłem zmęczony ale dumny i mega zadowolony. Do mety biegłem spokojnie i szybko, tuż przed linią kończącą bieg od mojej Gosi zabrałem małego Adasia i z nim przekroczyłem magiczną linię. Czas 37 godzin 11 minut, miejsce 4, już później miało się okazać, że w swojej kategorii byłem 1, jak na dwa lata biegania to naprawdę super wynik.

Na mecie w końcu pozbyłem się butów, opatrzono mi stopy. Niestety nie miałem już sił czekać na Kamila (dobiegł po ponad godzinie) bowiem właśnie na mecie dopadł mnie jedyny kryzys na tym całym biegu. Mózg wyłączył zasilanie, wpadłem w drgawki i marzyłem o tym, aby się położyć. Wprawdzie nie spałem tak, jak myślałem - założyłem że kładąc się w sobotę rano wstanę w niedzielę, a tu jednak taki zawód. I jeszcze w sobotę przechadzałem się po Lądku w poszukiwaniu mojego biegowego partnera.

PODSUMOWANIE

To nie był łatwy bieg, może technicznie niezbyt wymagający, a jednak jego skala i warunki, które panowały na trasie okazały się dla ogromnej większości czymś nie do przeskoczenia.

Co według mnie zaważyło? Oczywiście przygotowanie, do tego znajomość własnego organizmu i taktyka. Bez niej najprawdopodobniej straciłbym głowę, a jednocześnie ta część była niezwykle potrzebna, co ważne taktyka, którą można i należy modyfikować pod kątem aktualnych warunków (założyłem 36 h). Ukończyłem ten bieg o wiele mądrzejszy. Mogę powiedzieć tak: jestem twardy, a nie tylko mocny. Rok wcześniej nie skończyłem B7S nie przez kontuzję ale dlatego, że byłem słaby i nieprzygotowany, chociaż wtedy wydawało mi się coś zupełnie innego.

Rafał

piątek, 20 czerwca 2014

O RZEŹNIKU BĘDZIE TO PIOSENKA

Koniec wyglądał tak Rafał i Dominik, Dominik i Rafał, zespół Nova Group Team, Bieg Rzeźnika (dystans od 77 do 80km, Bieszczady i przewyższenia na poziomie 3000 m góra i dół) miejsce 9, czas 9:27:39,8, jednym słowem więcej niż dobrze  tym bardziej, że tak tłoczno na tej trasie jeszcze nie było, o co postarało się prawie 600 ekip



Rzeźnik to bieg w parach, to jego urok, a w oczach innych przekleństwo. Jest to jednak pewien wyróżnik tego biegowego święta na tle innych zawodów. W zeszłym roku porozumieliśmy się z Dominikiem i zdecydowaliśmy się na wspólną eskapadę. Ta deklaracja okazała się najważniejszym elementem naszego treningu  bowiem każdy z nas miał nieco inne zadanie w tym duecie, które przypisaliśmy sobie bez wypowiedzianych słów. Nie liczyliśmy na przyspieszenie w drugiej części trasy, ja miałem zajechać Dominika w końcówce, a On miał tę podróż przeżyć. Nasze wspólne treningi to 5 km do domu oraz dwa wyścigi na Monte Kazury. Przyznaję nie było tego dużo. Jednak każdy z nas „orał” na własną rękę. Dominik porzucił lenistwo i od czasu do czasu pokonywał drogę do domu biegiem, do tego dzielnie walczył na trasie 100 km Kieratu! Natomiast ja przekręcałem licznik kolejnych kilometrów podczas Twardziela Świętokrzyskiego i innych biegowych zabaw.

Założony plan był prosty, rozpisany na poszczególne etapy z końcowym wynikiem na poziomie 9:55. Już pierwszy etap zburzył naszą misterną układankę. Dominik poczuł krew i poleciał tak, że wydawało mi się, iż bieg skończy się na 20 kilometrze. Do Cisnej było dobrze a nawet lepiej, bonus w postaci kilkanastu minut zapasu, mógł okazać się naszym gwoździem do trumny. Wprawdzie mieliśmy świadomość, że będziemy biec wolniej, a taki drobny zapas na początku miał gwarantować końcowy sukces, jednak pojawiło się pytanie czy nie było za szybko na początku. Od Cisnej zmieniliśmy się na prowadzeniu i... za zadanie postawiłem sobie nie tracić czasu w stosunku do założeń, a jeśli jest możliwość to urywać jeszcze coś, aby na mecie pojawić się szybciej. Podobnie jak rok wcześniej Michał (z którym biegłem rok wcześniej, a który w tym roku mocno pobiegł Rzeźniczka, czym nas pozytywnie zadziwił), tak teraz Dominik pokazał charakter i parł ostro do przodu. Nie było to dla mnie zaskoczeniem, bowiem już wcześniej wiedziałem, ze z niego twardy gość. Tak, przyznaję się oszukiwałem... podawałem Dominikowi czas zawsze z niekorzyścią dla nas  Na koniec jeszcze zmobilizowała nas załoga, która pojawiła się gdzieś w oddali na Caryńskiej i... z ostatniego etapu w stosunku do czasu z kartki urwaliśmy 11 minut.

Wpadliśmy na metę razem, czas 9:27 to najlepszy prezent jaki mogliśmy sobie zrobić. Czy to wszystko na co nas stać? Oczywiście, że nie! Zabrakło trochę sił, jednak 8 z przodu kusi i jest w zasięgu. Może za rok?

Rafał