piątek, 26 września 2014

OJ TAM, OJ TAM

Wena do pisania gdzieś zgubiła się w lesie, podobnie jak ślad GPS, który szaleć potrafi w sposób niemiłosierny. Zresztą, fajnie jest czasem oderwać od tej elektronicznej smyczy i wyskoczyć na trening ot tak, bez spoglądania na nadgarstek. Łatwe? Tylko z pozoru! Niestety okazuje się, że elektronika obecna w naszym życiu potrafi nieźle zamieszać i gdy człowiek zapomni tego kawałka plastiku, to czuje się jak bez ręki, a bieganie wydaje się jakieś niepełne. Warto więc czasem puścić się na trening bez tego obciążenia.

Nie o tym jednak dzisiejszy wpis będzie, a raczej o wzlotach i porażkach oraz bełkocie różnej maści.

Na początek coś o porażkach. Maraton Wrocław był i... się odbył :) Tyle w skrócie. Rozpisywać się nie będę, było duszno, było ciężko i od 6 kilometra walczyłem już nie z trasą, a poczuciem ciężkości i czymś w rodzaju ogromnego kamienia na klatce piersiowej. Uczucie towarzyszyło mi aż do mety stąd też kolejne sześćdziesiąt minut spędziłem pomiędzy namiotem a karetką. Powiem, że wizyta w dobrze przewietrzonym namiocie dobrze mi zrobiła i poczułem się znacznie lepiej odpoczywając w horyzontalnej pozycji. Natomiast sporą dawkę adrenaliny dała mi wizyta w karetce. Tu wraz z lekarzami mieliśmy niezły ubaw, a na pytanie jak jak poczuł się pan słabo na 6 kilometrze to gdzie pan zszedł z trasy? Odpowiedź mogła być tylko jedna – na mecie :) w końcu to tylko maraton. Lekarze też mieli niezły ubaw, po tym jak okazało się, że roczny przebieg moich nóg odpowiada kwartałowi przejechanych kilometrów prywatnego auta. Poczułem się jak stary dobry diesel. Niby nic, ale nauczyłem się kolejnej rzeczy, nie służą mi takie duszności i następnym razem zejdę nieco wcześniej, niż za linią mety. Nie ma co przeginać :)


Na koniec coś nie tylko o bieganiu, a mianowicie o wodzie w postaci znanej z Ice Bucket Challenge i bieganiu ślimaków, czyli żółwie tempo w biegach różnych.

Temat związany z wodą wylewał się praktycznie z każdego miejsca, już nawet pojawiła się obawa, że otwierając zamrażarkę okaże się, że właśnie się... rozmroziła. Czy to źle? Na pewno nie! Śmieszą mnie raczej kontrakcje poddające pod wątpliwość sens oblewania się, wspierania tego typu „łańcuszków”. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że tylko dlatego słyszymy o tych głosach na nie, gdyż akcja IBC znalazła tak duży rozgłos. Może ci wszyscy oponenci na dodatek zapominają, że nie chodzi tu przecież o wylewanie wody i tylko z pozoru jest to konkurencja dla naszego polskiego śmigusa dyngusa, a sens i cel jest o wiele głębszy. Warto czasem zrobić coś dla innych, tak bez rozgłosu, ale jeśli taki medialny show powoduje, że o inicjatywie wie więcej ludzi, to chyba jeszcze lepiej. Tak chciałbym, aby podobnie działo się z wysyłaniem żywności, tym którzy tego potrzebują, czy wody tam gdzie jej brakuje. Co wcale nie znaczy, że jestem na nie gdy można nieść pomoc w nieco inny sposób.

Drugi temat związany jest z bieganiem i w sumie obrzydzaniem deptania leśnych ścieżek, miejskich chodników i innego podłoża wszelkiej maści. Czy warto stawiać sobie za cel napiętnowania tych wszystkich, którzy zaczęli biegać, zaczęli stawiać sobie cele i, co dziwniejsze, zaczęli je realizować? A dlaczego? Gdyż niestety nie pokonują dystansów w czasach zarezerwowanych dla mistrzów. Czytam coś takiego i oczom nie wierzę. To, co dla jednych jest przekraczaniem granicy, dla drugich jest jedynie wolnym wybieganiem. Dla jednych maraton jest ścianą nie do przejścia inni szukają wariackich dystansów liczonych w setkach kilometrów. Każdy ma coś dla siebie. Różne są powody, różne źródła motywacji do pokonywania, no właśnie czego? JAK DLA MNIE WŁASNYCH SŁABOŚCI i chwała tym wszystkim, którzy próbują i walczą. To jak w bajce o żółwiu i króliku, czy zawsze z pozoru szybszy na mecie zawsze melduje się pierwszy? Nie!

O co w tym wszystkim chodzi? O bełkot? O zaistnienie? Po co? Nie wiem, czy to domena nas Polaków, czy też podobnie dzieje się wśród innych nacji, ale to nasze wszechobecne narzekanie czasem mnie już śmieszy. Potrafię z tym żyć, chociaż czasem chcąc nie chcąc biorę udział w dyskusjach nad takimi dziwnymi próbami lansowania swojego ja.


r.

piątek, 5 września 2014

WYCZEKIWANIE

Zbierałem się do pisania i zbierałem. Jednak tak, jak w przypadku biegania idzie mi łatwiej, i deszcz, czy śnieg nie są w stanie mnie zatrzymać, tak z pisaniem jakby szło nieco gorzej, tu nawet kamyczek w bucie może spowodować... że podczas pisania na klawiaturze na palcu pojawi się pęcherz. Ot dziwna zależność.

Ostatnie tygodnie spędziłem w sumie na budowaniu i burzeniu swojego kalendarza startowego. To o tyle łatwe, że za sobą mam już najważniejsze wydarzenia, więc teraz mogę spokojnie wertować „oferty” w poszukiwaniu co smakowitszych kąsków i żonglować nimi do woli. Więc czy to leżąc przed komputerem, czy też biegnąc po leśnych przecinkach miałem w głowie wirujące starty te bardzo, ale i mniej ambitne. Tylko sporadycznie coś mi przeszkadzało i powodowało, że myśli błądziły gdzieś daleko i burzyły to, co tak mozolnie starałem się zestawić.

Jedną z takich przeszkód okazał się słynny The North Face® Ultra-Trail du Mont-Blanc®. Podczas tego biegowego święta na starcie stanęło spore grono znajomych biegaczek i biegaczy.

Po raz pierwszy zdarzyło mi się, abym tak wiele czasu spędził nad śledzeniem wyników i relacji jakiejkolwiek dyscypliny sportowej. Co więcej, przez ostatnie lata funkcjonuję bez telewizora i wyniki często sprowadzają się do suchej tabeli i wyników. Relacja life? Tylko, kiedy przechodzę koło knajpy i coś mi wpadnie w oko :) Teraz jednak było zupełnie inaczej! Cały dzień ślęczałem nad telefonem. Co kilkadziesiąt minut wpisywałem w wyszukiwarkę jak opętany Gediminas, Lesniak, Dolegowski, Dolegowska. Innym razem Dolegowska, Dole..... tak w kółko. Chyba jedynie u mnie kolejność zmieniała się jak w kalejdoskopie, bo zawodnicy uparli się aby trzymać się ustalonej hierarchii. Od czasu do czasu wpadałem jeszcze na inne wyniki i tu posługiwałem się nieco innym kluczem ctrl +f i... „Pologne”. Sporo naszych się pojawiło i fajnie. Co czułem? Chyba smutek, że mnie tam nie ma, chociaż w sumie to świadoma decyzja. Oj pobiegałbym sobie po górkach, powalczył, obił stopy, ale niestety tym razem to nie dla mnie. Powiedziałem sobie, za słaby jesteś, poćwicz jeszcze ze 2-3 lata i wtedy pojedź. Słowo się rzekło... może dzięki temu nie padnę na pierwszym podejściu :)

Mimo tego, że byłem daleko od Chamonix to i tak czułem adrenalinę, widziałem przed oczami jak mkną po skałach, jak walczą na podejściach i … jak wiatr szaleje w czuprynach przy zbiegach. Obserwowałem punkty na mapie, jak zaczerniają się kolejne koła i do mety już z każdym krokiem bliżej. Dla kibiców, także tych rozłożonych wygodnie w fotelach, to zapewne fantastycznie przygotowana impreza. Wszystko na wyciągnięcie ręki, czytelnie i prosto. Jedno kliknięcie i... wiem gdzie jest znajomy druh, mogę poczytać o jego dokonaniach itd. To naprawdę fajna rzecz i wygląda to zupełnie inaczej z tej „kanapowej” perspektywy. Osobiście chyba jednak wybrałbym start, niż siedzenie na necie. Czas płynie szybciej, a i nerwy chyba mniejsze :)

Bądź co bądź cieszyłem się jak dzieciak kiedy dobiegli i może gdyby nasłuchiwali gdzieś z kierunku wschodniego usłyszeliby moje wrzaski.

Te zawody dały mi kopa, chociaż w sumie kopa dała mi Magda D., która poddała pod wątpliwość moje plany i start w Kaliskiej 100. Usłyszałem „Rafał, to nie dla ciebie, idź w góry”. No i niestety ja, który nie lubię pośrednich rozwiązań i uważam, że faktycznie 100km po asfalcie nie ma sensu, wybrałem sobie dwa porządne dania: BUTa i Łemkowynę. Skoro danie główne to i porcja musi być odpowiednia... więc wybór padł na 251km. Co do deseru. Jestem ogromnym łasuchem i za słodycze oddam życie, więc i Łemkowyna musiała być w rozmiarze XXL – 150km. W międzyczasie okazało się, że przyrządzają specjalną ucztę na Beskid Ultra Trail i zmieniają zawody w tzw. Challenge BUT. Myślę, że jeśli to skończę radocha będzie nieziemska, a jeśli nie, to ze względu na brak punktów odżywczych, na pewno nie umrę z przejedzenia.

I na marginesie, odpuściłem Krynicę – trochę żałuję, ale nie chciałem jechać aby tylko zaliczyć ten bieg. Nie czuję się za szybki, a w tym roku pojechało tam tylu ścigaczy, że większe szanse mam na 100m na hali :) Na poważnie, to za tydzień polecę sobie na spokojnie maratonik we Wrocławiu. Jak będzie? Pewnie dobrze, bez względu na wynik pewnie padnie życiówka, a jeśli nie? To wybiorę się na jakieś dobre lody, a to na pewno pomoże i osłodzi mi każdy wynik.


r