piątek, 24 lipca 2015

Ultra kryzys?

Ultra kryzys?



Bieganie ultra związane jest nierozerwalnie z walką z dyskomfortem. Jak radzić sobie z kryzysami? Po pierwsze trzeba znać swój organizm, jego reakcje na pewne zdarzenia, jednak to i tak nic w porównaniu z doświadczeniem, jakie niesie za sobą przezwyciężenie każdej chwili słabości. Jeżeli raz już tego doświadczysz, każdą kolejną „wpadkę” pokonasz zdecydowanie łatwiej. Jednak warto pracować nad tym aby do takich kryzysów nie doprowadzać niepotrzebnie.

Wracając jednak do przyczyn to oczywiście pośród najważniejszych znajdują się: zmęczenie, kontuzje, problemy z własnym ciałem i psychiką, czy wreszcie odległość pozostała do upragnionej mety.



Zmęczenie

Ultra musi boleć, musisz być zmęczony, jeśli tak nie jest to znaczy, że nie pobiegłeś, nie walczyłeś. Stojąc na starcie mam jakiś plan, wynik do którego będę dążył, nie lecę na zaliczenie, nie interesuje mnie takie podejście, szkoda mi na to czasu.

Tylko pierwszy raz gdy nie ma sił trudno wstać, każdy kolejny tego typu kryzys pokonuje się bez wielkiego wysiłku. Jak sobie poradzić? Sposobów jest co najmniej kilka – rodzina która czeka na mecie, pojawiający się obok zawodnik, może ktoś równie zajechany jak ja – to działa. Jednak nie dla wszystkich myśl o mecie i uniesionych w geście radości rękach działa motywująco, gdy do upragnionej linii pozostaje powiedzmy 50 km. Co wtedy? Myślenie poprzez krótsze odcinki! Teraz Cooper – zobaczę jak mi wyjdzie na zmęczeniu walka przez 12 minut. Podział biegu na odcinki i bieg od punktu do punktu też zdaje egzamin. Wybiegając z przepaku nie lecę do mety odległej o 100-150 km ale lecę na kolejny punkt. Odległości po 10-20 km nie robią tak dużego wrażenia i biegnie się o wiele łatwiej.

Pomóż słabszemu bliźniemu! To działa, sam tego doświadczyłem dwukrotnie na maratonie. Raz gdy walczyłem kilka km przed metą po totalnym zajechaniu, gdy miałem już przespacerować się do mety. Zatrzymałem się i wyciągnąłem dłoń do siedzącej na trasie osoby. Momentalnie zapomina się o bólu i zmęczeniu. Wyciągając do kogoś pomocną dłoń nie wypada się poddać, przecież to „ja” jestem silniejszy, chociaż to nie zawsze oznacza, że tak jest w rzeczywistości. Innym razem z góry lecąc sobie na spokojnie zaproponowałem pomoc na ponad 20-kilometrowym odcinku. Działa, można oszukać głowę i nogi pogawędką, pomagasz i zapomina się o wszystkich bolączkach.

Czasem warto też złapać się za kimś silniejszym, ale nie zawsze to działa. Trzeba uważać aby z małego problemu nie uczynić ogromnego, a stoczyć się na sam dół jest łatwo. Jeśli nie masz sił odpocznij i za chwilę rusz dalej.

Ból/kontuzja

Śmieję się, że gdy nie ma otwartego złamania można napierać dalej. Coś w tym jest. W bieganiu po górach stale coś dolega. Bóle mięśniowe, zesztywniałe ciało, drobne i mniej drobne kontuzje to wszystko w pewnym momencie, jak na przepaku, ląduje na tobie w najmniej pożądanym momencie. Co wtedy? Przykładem może być ciekawa walka z pierwszymi pęcherzami. Wszystko dzieje się w głowie i to ta część nas decyduje czy jest wstanie nas to zatrzymać czy też nie. Co zrobiłem gdy pojawiły się duże, bolące pęcherze? Po prostu biegłem dalej i co ważne starałem się stawiać nogi jak dotychczas – to ważne. Podświadomie szukamy ulgi i stawiamy nogę tak aby bolało nas jak najmniej. Niestety takie działanie bardzo szybko kończy nasze staranie, gdyż za chwilę wysiada inna część ciała, bardziej obciążana przez taką ucieczkę od bólu. Uderzając mocno stopą mimo bólu i tak przez kilka kilometrów wysyłamy sygnał do mózgu, że to nic wielkiego i po pewnym czasie ten ból znika, ucieka gdzieś do środka. 


Skręcona kostka, czy siniaki po upadkach to nic wielkiego, da się z tym żyć. Trzeba tylko trochę rozbiegać. Łatwo jest gdy startujemy na zawodach poradzić sobie z kryzysami tego typu, gdzieś tam ciąży nad nami wynik, rywalizacja itd. i to nasza lina ratunkowa. Zupełnie inaczej jest gdy biegnie się kilkadziesiąt kilometrów samodzielnie, gdy walczy się tylko z sobą i swoimi słabościami. Takich upadków miałem co najmniej kilkanaście gdy kończyłem BUTa. Wyszło mi z tego 160 km spędzonych w błocie, ale z uśmiechem na twarzy. Co pomaga? Czasem brak presji czasowej, innym razem wirtualny doping znajomych, jeszcze innym razem napotkani po drodze ludzie, którzy dziwią się tego typu „wyczynom”, a dla mnie to jak paliwo lotnicze – zakładam uśmiech i lecę dalej. 

Do tej samej grupy można zaliczyć wszelkie problemy z paznokciami. Pierwszy który tracimy to wydarzenie, kolejny witamy już bez entuzjazmu, a następne podsumowujemy krótkim „w biegach ultra paznokcie przychodzą i odchodzą”. Podczas biegu na 240 km gdzieś po 200 km wydawało mi się, że schodzący paznokieć wbija mi się w palec i... powitałem go kilkoma uderzeniami kijem, aby się dobrze ułożył. Wariactwo? Może, ale bałem się zdjąć buty, gdyż czułem, że nogi mam już w fatalnym stanie.



Żołądek/układ pokarmowy

Kolejna grupa problemów, która atakuje nas na biegach i powoduje, że padamy bez życia to wszystko związane w większym lub mniejszym stopniu z układem pokarmowym. Jednak czy na pewno jest to problem, który może nas zatrzymać? Litry płynów lane w siebie podczas biegu, do tego różnego rodzaju żele, batony, banany, arbuzy itp. to wszystko po pewnym czasie może zacząć nam bardzo przeszkadzać i zalegać w naszym wnętrzu. Oczywiście próbujemy mieszać smaki, ale nie wszystko da się wciągnąć i nie wszystko nam pasuje. Do tego jeszcze dochodzi czynnik zmęczenia, gdy nie ma apetytu i po prostu nie chce się jeść. 

Zanim jednak o tym, jak sobie z tym radzę pewna zasada. Pić i jeść trzeba bez względu na wszystko! Stara, powtarzana jak zaklęcie, prawda – kiedy poczujesz pragnienie na biegu jest już za późno – sprawdziła się już nie raz. Warto o tym pamiętać, aby nie stać się zakładnikiem tego podstawowego błędu.

Pierwsza awaria żołądka? Pamiętam dokładnie – trening – 92 km, trasa Strzelin – Sobótka, dopadło mnie na wejściu na Ślężę. Leżałem na kamieniach, bez sił, umierałem i chciałem wtedy tam zostać. Leżałem kilkanaście minut i w końcu ruszyłem do schroniska na szczycie. Herbata i lody (te ostatnio podczas biegu i po biegu dają mi niezłego kopa) postawiły mnie na nogi. Wtedy po raz pierwszy tak odczuwalnie poczułem, co to znaczy podnieść się po kryzysie – byłem dużo mocniejszy! 

Kolejne wypadki, a nie było ich dużo, witałem już spokojnie – Twardziel Świętokrzyski i wręczona na zamkniętym punkcie (przybiliśmy na 45 minut przed otwarciem) buła z serem i kostką margaryny wewnątrz może nie zabiłaby mnie po chwili, ale na wszelki wypadek pyszną strawę popiłem otrzymaną butelką wody gazowanej. No i oczywiście nie mogło się skończyć inaczej – torsje, ale 3 minuty później biegłem sobie spokojnie dalej i to silniejszy.

Czasem jednak i układ pokarmowy potrafi dać mocno we znaki, tak jak na zeszłorocznym Chudym Wawrzyńcu – tam kryzys dopadł mnie ze zdwojoną siłą. Z jednej strony zbyt krótka przerwa między biegami (240km ukończyłem 3 tygodnie wcześniej), co wiązało się ze zbyt dużym zmęczeniem, a z drugiej sporo wypitego izotonika i … katastrofa. W takim dole nie byłem nigdy wcześniej, ani później. Podnosiłem się przez godzinę, cały czas brnąc do przodu. Pomogło mi wsparcie Krzysztofa i wizja butelki coli w schronisku. Złapałem się tego jak tonący brzytwy. Nie wiem, na ile wymusiłem radość z wypitej pepsi, czy faktycznie tak było, ale wiem, że zadziałało – inny smak i... zmiana nastąpiła jak za pstryknięciem palcami. Do tego pozostało już chyba jedyne 10-15 km do mety, a wtedy nic mnie już nie jest wstanie zatrzymać. I tak było, uśmiech na twarzy, wizja mety i gnałem do przodu. Na metę pociągnąl mnie zapach palących się na mecie ognisk :P




Siła, a raczej, gdzie ona jest

Kolejne problemy w głowie pojawiają się gdy bieg nie idzie zgodnie z planami, gdy brakuje nam sił, czy to od początku czy na końcu, wtedy, gdy trudno mówić o zmęczeniu (początek biegu), czy też gdy to nie dystans, a prędkość jest problemem (maraton).

Zacznę od końca, czyli od maratonu, który podczas tegorocznego startu udało mi się pokonać w mniej niż 3 godziny. Czy byłem dobrze przygotowany? Nie! Mój plan rozsypał się w styczniu, gdy ze względu na oskrzela nie mogłem biegać szybkich treningów, interwały, sprinty, bieg w tempie to wszystko pozostało jedynie zamierzeniem, które musiałem porzucić i skupić się na sile i wybieganiach. Stanąłem na starcie i powiedziałem, że powalczę, ale jaki będzie wynik, to się zobaczy.

Niemoc dopadła mnie na 28-30 kilometrze (teoretycznie klasyczna "ściana"), nie miałem już sił do tak szybkiego biegu, problemem nie było te kilkanaście kilometrów (równie dobrze mógłbym zrobić drugi maraton), ale tu chodziło o coś innego, czyli prędkość. Każdy krok w tym tempie był walką. Oszukiwałem głowę, łapałem się myśli o rodzinie, o tym jak wpadam na metę, o kibicach i znajomych twarzach gdzieś migających w tle. wszystko to jednak za mało. Wtedy skupiłem się na drodze - biegłem od zakrętu do zakrętu – według rajdowej zasady „prawo tnij”, „prosto 5 lewo 4 ostro tnij”. Na 5 kilometrów przed metą dopadł mnie kaszel, prawie mnie zatrzymało, jednak walczyłem, wyryłem sobie gdzieś wewnątrz te 3h i leciałem.

Tuż przed metą, na 39km dopadli mnie pacemakerzy z balonami, na których widniało dumnie „3:00”. Tomek biegnący obok pomyślał "koniec", a ja przebiegłem wraz z nimi jakieś 200 metrów i... z ostatnim oddechem wyrwałem do przodu tak, że się kurzyło. Wiedziałem, że mnie nie dogonią, a sam zdziwiony mocą dałem się porwać wariactwu. Wbiegając na prostą do mety widziałem jak zegar wybija 2:58:00 wiedziałem, że już nic mnie nie zatrzyma, że padnie granica. Nie walczyłem już o sekundy, które teraz nie miały i tak znaczenia. 

Skąd siła? O dziwo z treningów crossfitowych. Biegając bez trenera zdarza nam się nieco odpuścić, 4:00, a może 4:05 niby nie ma różnicy. Na crossie poznałem co to ból, gdy padałem przy piątym powtórzeniu słyszałem tylko Krzysztofa (mojego trenera): dajesz, po dwudziestym przerwa. Zaciskałem zęby i robiłem swoje. Te treningi wzmocniły mnie zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Poznałem, co to pokonywanie kolejnych granic i to bardzo przydaje się w biegach.

Tegoroczny start na 240km to nie była wycieczka, to była walka od początku. Pierwsze podbiegi i jakaś dziwna niemoc, dziwna, bo miesiąc wcześniej na Rzeźniku niszczyłem prawie każde wzniesienie – a teraz brak sił. Na czym się skupiłem? Nie patrzyłem w górę, oddychałem mocno i krok za krokiem sunąłem do przodu. Zawsze jest koniec wspinaczki i o tym warto wtedy pomyśleć. Jest bardzo ciężko? Możesz się zatrzymać, ale wiesz, że i tak ruszysz, bo nikt tej góry za ciebie nie pokona.

Źródła 

Tak jak pisałem, trzeba jeść i pić, a jednak i tak na trasie spotykamy się z sytuacjami, gdy dostajemy taką dawkę energii, która potrafi nas w okamgnieniu postawić na nogi, czy też jedynie dodać odrobinę sił. Co to? Jak dla mnie to piękne widoki, które radują moją fotograficzną duszę, przebiegające przed oczami zwierzęta, budzące się do życia ptaki czy przypadkowe spotkania z ludźmi. 

Tak było, kiedy ludziom, którzy zaoferowali pomoc, odpowiedziałem tylko: wszystko dobrze, czuję się świetnie, nie zgubiłem się – z pozoru banalne; jednak miejsce – górski szlak, gdzieś pod Kocierzą, pora – północ i wyścig z samym sobą nadały temu znaczenie. Pamiętam jak leciałem po tym przypadkowym spotkaniu, naładowany emocjami, że przecież mogłem pojechać z nimi, a jednak chcę to kończyć tak jak mówiłem, jak zapowiedziałem.





Walka z kryzysem... nie za wszelką cenę

Warto jednak pamiętać, że jesteśmy tylko ludźmi i dany start zazwyczaj nie jest pierwszym, ani też ostatnim. Nie warto za każdym razem iść na całość, gdyż nie każdy kryzys przechodzi niezauważony, a za pewne decyzje można zapłacić zbyt dużą cenę. Czasem potrzebujemy dobrego słowa z zewnątrz – jak np. podczas ŁUT, gdzie z gorączką próbowałem biec dalej i dopiero wylany na głowę kubeł wody przez Mikiego ostudził nieco mój zapał. Ultra to nie tylko piękne widoczki i fajna zabawa, to także mega obciążenia. Gorączka zbyt osłabi serce, które mamy w końcu tylko jedno, a na takim osłabieniu po prostu długo się nie da. Można 1-2 kilometry, ale nie 50, czy 100.  

Upał, którego nie znoszę zniszczył mnie w tym roku. Mimo że zdawałem sobie z tego sprawę i chłodziłem się od samego poranka, to jednak przegrałem. Mogłem wstać po 3-4 godzinach i ruszyć dalej, ale ten dystans już skończyłem, a nie chciałem tego robić za wszelką cenę. Czasem warto odpuścić. Stawiając sobie cel maksimum, gdzieś zawsze to minimum do wykonania, gdy jestem daleki od zadowolenia i mam za to zbyt wiele zapłacić powiem przepraszam i skończę. 

Poddałem się na ostatnim wyścigu, ale nie wtedy gdy miałem pierwsze oznaki słabości. Przebiegłem 130 kilometrów i musiałem odpuścić. W tym roku się nie udało, ale w przyszłym będzie już zupełnie inaczej.

Warto o tym pamiętać, walcząc z kryzysem, nie można za wszelką cenę wygrać... z sobą.

r




sobota, 18 lipca 2015

O 7 szczytów za daleko



O 7 szczytów za daleko

Pierwsza w sumie moja relacji naprawdę na gorąco. Siedzę, a raczej leżę jeszcze gdzieś w niedalekiej odległości od startu/mety, chwilę temu przywitałem tam Kamila, który dzielnie walczył do końca i zajął trzecie miejsce! Świetna wiadomość, najradośniejsza wręcz wiadomość tegorocznej rywalizacji, chociaż to nie jego, a nas mieli witać J  Zacznijmy jednak od początku…

Plan na tegoroczne 7 szczytów był prosty – miejsce na pudle – po zeszłorocznym 4 miejscu wydawał się nawet jak najbardziej realny z czasem na poziomie 32-33 godziny. Przygotowania szły pełną parą, trasa poznana, jej ostatni 72-kilometrowy fragment zaliczyłem dosłownie kilka tygodni wcześniej.
W tym roku mniej startów, gdyż wszystkie siły rzuciłem właśnie na 7S. Odpoczywałem, regenerowałem się, starałem magazynować sen i… mniej jadłem. Tego ostatniego nawet nie zauważyłem, gdyż cały czas cieszyłem się już na najbliższy start. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami mieliśmy biec razem z Kamilem i mimo że wyglądamy jak dwójka ludzi zupełnie z innej bajki – te różnice sprowadzę do tego faktu, że Kamil ma brodę a ja nie – to przez tych kilka wspólnych startów stworzyliśmy fajny duet wzajemnie się uzupełniający i dzięki temu nawet kryzysy mamy w zupełnie różnych miejscach. Podniecenie i entuzjazm rosły z każdym dniem. Nie mogłem doczekać się już startu.



W końcu Lądek, stoimy na starcie i słyszę od Kamila „będzie ostro”.


Ruszyliśmy, bez wielkiego szaleństwa ale dość mocno. Po drodze minął nas Lukas, który tak polubił najniższe miejsce na pudle (dwukrotnie na trzecim miejscu), że w tym roku na pewno zrobi wszystko aby spojrzeć na świat z wyższego pułapu.

Co mnie zdziwiło od samego początku to kompletny brak mocy. Jeszcze proste odcinki i zbiegi w sumie nieźle, tak już podejścia to kompletna niemoc. Pomyślałem sobie, że to pewnie przez drzemkę przedstartową i muszę po prostu się obudzić. Gdzieś przed drugim punktem usłyszałem za sobą Agatę i zasugerowałem, że biegnie dużo za szybko, jeśli chce to skończyć. Wprawdzie nie wiem z jakim czasem skończy, gdyż teraz pisząc te słowa jest gdzieś za Przełęczą Kłodzką, to jednak jestem pewien, że dokona tego i ukończy ten wyścig i to na pierwszym miejscu wśród pań.
Walka z samym sobą nie odpuszczała, ta niemoc dopadła mnie z podwójną siłą na drodze na Śnieżnik. Wiedziałem jednak, że na pewno mogę nawet w tej liczyć na mocną psychikę. Trochę to potrwało, ale wszystkie złe myśli i wątpliwości przegnałem. I choć na podejściach nadal było bez rewelacji, nie łamałem się tym za bardzo. Mieliśmy spokojnie doczłapać do 160-170km, a później gaz.

Wprawdzie plan trochę się sypał, jednak najważniejsze założenie aby w połowie nie tracić godziny do czołówki cały czas realizowany na 100%.
Gdzieś około 60-70 kilometra w końcu mogłem z uśmiechem na twarzy powiedzieć, że wszedłem w bieg. Było fajnie, jak jeszcze gdzieniegdzie powiało chłodnym powietrzem, to już mogłem wykrzyczeć pełną piersią REWELACJA.



Trasa pięknie oznaczona, nie było wątpliwości praktycznie w żadnym miejscu, a jedyna wątpliwość została szybko rozwiana przez zawodnika, który pojawił się chwilę za nami. Trasę umilaliśmy sobie rozmową i wspomnieniami z zeszłorocznej trasy – docenialiśmy wykoszone łąki, przez które w zeszłym roku trzeba było się przedzierać, a teraz autostrada. Fajnie miło i przyjemnie.
To, co mi przeszkadzało to duszność, nie znoszę upału, a już na pewno duszności, a teraz pod tym kątem było średnio. Jednak wiedząc, co mnie może spotkać lałem na siebie wodę na każdym przepaku, a do tego jeden z bidonów z wodą przeznaczony był do zraszania.
Kolejne punkty mijały dość szybko, cały czas przyjemnie i bez spinki, a co najważniejsze do przodu. Każdy kilometr to jednak coraz wyższa temperatura, a słońce paliło strasznie. Na wszystko jest sposób, a więc lody w Dusznikach, a później w znanym nam doskonale sklepiku na kilka kilometrów przed Kudową.

Ostatnie 4 kilometry przed metą Super Trail okazały się dla mnie zabójcze. Nawet nie zauważyłem kiedy mnie tak zniszczyło. Na 1,5 km przed Kudową niestety żołądek odmówił posłuszeństwa, ale… nie ze mną takie numery Bruner. Wiedziałem, że to akurat nie zatrzyma mnie na długo. W głowie cały czas wirowała myśl: „aby do Pasterki, do Pasterki” i to jak na sznurku miało doprowadzić mnie w okolice Szczelinca.



Do Kudowy wpadłem na ostatnich nogach, rozgrzany do czerwoności szukałem wody do obmywania. Dobra duszyczka polała mi głowę… wrzątkiem , niestety nie przewidziałem, że to, co w strumieniu jest zimne, z rozgrzanego słońcem baniaka wcale nie musi być tak przyjemne, a już na pewno nie chłodzące.

Usiadłem sobie zamroczony, wypiłem sobie coś zimnego i powoli zbierałem się do dalszej drogi. Nie miałem sił, ale one miały za kilka chwil powrócić. Kamil spytał się co robimy, odpowiedź mogła być tylko jedna „ruszamy” (razem z nami zabrał się Andrzej, znajomy z endo). Po wyjściu z zadaszonego miejsca dostałem drugi strzał, słońce grzało jak diabli i po prostu stanąłem. Odpoczywałem z 10 minut, a teraz w ciągu kilu sekund rozpadłem się na drobne kawałki. Dostałem drgawek i wiedziałem, że jest źle, bardzo źle. Nie widziałem siebie nie tylko w Pasterce, ale nawet kawałek asfaltu przede mną wydawał się nie do pokonania.

Nie było innego wyjścia, musiałem się cofnąć. Zaproponowałem Kamilowi, że usiądę gdzieś w Kudowie w cieniu, a jak ruszę to poczeka na mnie w Pasterce, gdzie on chwilę odsapnie.
Niestety powrót nie był tak radosny. Padłem gdzieś w krzakach, żołądek ostatecznie odmówił mi posłuszeństwa, a kilka minut torsji zniszczyło mnie doszczętnie. Ruszyłem w stronę karetki, dostałem dwie potężne porcje elektrolitów, w zanadrzu mieli jeszcze kroplówkę, tak na wszelki wypadek. Położyłem się na ławce i dogorywałem.

Koniec

Po kilkudziesięciu minutach poczułem się nieco lepiej, ale tylko na tyle aby do samochodu dojść na dwóch nogach. Jasne stało się dla mnie, że muszę się wycofać. Tu nie chodziło już o sportowe ambicje, ale dalszy start mógłby skończyć się fatalnie. Dalszy wspólny wyścig z Kamilem, nie miałby już sensu. Gdybym padł na trasie tak jak w Kudowie, wiem, że nie zostawiłby mnie samego, a za wszelką cenę, nawet kosztem medalu na mecie chciałby mi pomóc.
Poszedłem do organizatorów i poinformowałem o decyzji. Do samochodu w sumie też z „przepakiem” po 100 metrach, gdzie leżałem w cieniu w oczekiwaniu na lody, po które poszedł mój anioł stróż, czyli Gosia. W sumie to nie tylko „opiekun” – motywuje do walki, nawet na moment nie pozwalając mi na myśli o poddaniu, a do tego jeszcze dość dobrze oceniła błędy, jakie popełniłem.
Ruszyliśmy do Pasterki, aby przekazać Kamilowi żele z przepaku, gdzie czekałem na niego oczywiście w pozycji leżącej, w cieniu pod drzewem.

Chwilę po spałaszowaniu zupki jarzynowej przybiegł Kamil, wyglądał dobrze, przebierał nogami, że miło było patrzeć. Kilka miłych słów i ruszył dalej. Wiedziałem, że skończy ten wyścig na dobrym miejscu. Mi pozostał jedynie odpoczynek i trzymanie kciuków za partnera.
Przez sen odbierałem informacje od Gosi, że przesuwa się wyżej i wyżej i w końcu jest na podium. Nie mogło być inaczej – zerwałem się z łóżka i polecieliśmy do Lądka aby przywitać go na mecie.
Kilka chwil i wpada, uśmiechnięty i radosny! Ucieszyłem się bardzo, fajnie, że to skończył na tak dobrym miejscu, a z drugiej strony dobrze, że nie najwyższym bo jest co poprawiać J Ja odebrałem swój medal za 130km i dzięki temu mam jakiś drobny wycinek tęczy (dla niezorientowanych – medale na dfbg są jednakowe dla wszystkich startów, a różnią się kolorem taśmy).



Podsumowanie

To, czego najbardziej żałuję z tego startu to, że… nie zjadłem bogracza w Bardzie – strasznie smakował mi w zeszłym roku. Co poza tym. Oczywiście gdy z najważniejszego startu w roku wychodzą nici pozostaje niedosyt. W tym roku jednak cel był jasny, a próba jednie zaliczenia dystansu mogłaby skończyć się bardzo źle, do tego nawet nie mam pewności, czy samo ukończenie w czasie i miejscu dalekim od oczekiwań dałoby mi satysfakcję. Dzięki tej decyzji nie jestem zajechany, mogę wybrać z listy jeszcze jakiś start. Wprawdzie za 2 tygodnie wezmę udział w biegu na 70km we Włoszech, który dla mnie będzie raczej wycieczką, a dla kumpla, którego poprowadzę, walka o realizację sportowego celu.

Pozytywy? Poza Kamilem - to podczas tegorocznego startu Piotr I Łukasz obdarowali nas cudownymi fotami.

Dzięki wszystkim którzy trzymali za mnie kciuki. Walczyłem, ale się nie dało. Mam jednak dobrą wiadomość spróbuję raz jeszcze w przyszłym roku, a według zasady 0-1-0 (pierwsza nieukończona, druga dobrze, trzecia nie) to parzysta powinna wypaść nieźle J
rafal



poniedziałek, 8 czerwca 2015

Czy aby na pewno porażka?


Mam swego rodzaju dylemat, jak ocenić ostatni start w Biegu Rzeźnika. Co bowiem ważniejsze, wynik sportowy czy zwycięstwo formuły biegu nad pustymi, bądź co bądź, cyferkami. Łatwo pędzić przed siebie, gdy wszystko idzie zgodnie z planem, gdy serce rwie się do przodu, noga „dobrze podaje”. Co jednak w momencie, gdy w trybach pojawia się piasek, co wtedy? Taki był dla mnie tegoroczny Rzeźnik - miało być ciężko i było, jednak nie w tym miejscu gdzie myślałem pojawiły się problemy.



Na początek jednak kilka słów na temat przygotowań. Rzeźnik miał być jednym z dwóch najważniejszych w tym roku startów. Miał stać się motorem napędowym do tego, co przede mną i w pewnym sensie dać odpowiedź, czy to, że zmieniłem sposób przygotowań pozwoli mi przezwyciężyć kolejne słabości. Przygotowania pochłonęły mnie tak bardzo, że nawet nie miałem weny do pisania na temat startów, planów itd. Nie napisałem o Zamieci z dwunastogodzinnym snem, o problemach z oskrzelami, które przewróciły mój plan treningów szybkościowych czy o starcie na Orlenie i złamaniu maratońskiej trójki. Posmakowałem CrossFitu, a z czasem zobaczyłem, że ćwiczenia siłowe z opętanym trenerem mogą być także dobrą pożywką dla psychiki, która nie mniej niż fizyczność wymaga stałego treningu. Drobne sygnały w postaci niezłych (jak na mnie) wyników w maratonie, udanych testowych wycieczek na Ślężę dawały wiarę, że ambitny plan postawiony przed Rzeźnikiem, uda się zrealizować.

Podobnie jak w zeszłym roku start zaplanowałem z Dominikiem, który moje założenia przyjął z obawą, ale też wiarą w możliwość ich realizacji. Czego ja się obawiałem? Braku determinacji. Z mojej strony działanie jest banalnie proste, sam śmieję się często, że jestem zero-jedynkowy. Zero – nie ma treningu, nie biegnę, jeden – biegam. A zwolnić mnie z tego może tylko „otwarte złamanie”. W pracy z Dominikiem, ze względu na odległość nas dzielącą, skupiłem się na treningu motywacyjnym, prowadzonym przez niezliczone wręcz rozmowy telefoniczne. Biegał. Nie pękał. A ja wiedząc, że jest twardym góralem, nie przejmowałem się ewentualnymi brakami. Po miesiącach przygotowań w końcu Komańcza i godzina 3:00. Czułem się świetnie, była moc! Na linii jeszcze kilka zdań zamienionych z Tomkiem Bladosem z zespołu Warszawiaky i polecieliśmy.
Dominik ruszył, podobnie jak w ubiegłym roku, jak szaleniec. Tak, że nawet zacząłem nawoływać go do przyhamowania. Biegło się fajnie, trzymaliśmy się samego czuba. Tuż obok nas Piotr Książkiewicz i Piotr Bętkowski oraz Dominik Włodarkiewicz i Robert Gacki. Później miało się okazać, że żadnej z naszych trzech par te wspólne kilometry nie wyszły na dobre. Pomyliliśmy szlak, na dodatek szarfa zawieszona tuż za skrzyżowaniem utwierdziła nas w przekonaniu, że biegniemy właściwą drogą. Pierwsza rzeka, którą musieliśmy przekroczyć brodząc po kostki, wzbudziła pewien niepokój. Druga, nieco głębsza, spowodowała kolejne pytania. Natomiast trzecia, sięgająca do połowy łydki, kazała się wręcz zatrzymać. Każdy kolejny kilometr raczej upewniał nas już w tym, że jest po przysłowiowych grzybach. Próbowałem dodzwonić się do organizatora, ale niestety zasięg w Bieszczadach nie jest najlepszy. Po 18 kilometrach biegu okazało się, że dotarliśmy na punkt kontrolny na Żebraku. Obsługa na punkcie powiedziała po prostu „Lećcie dalej!”. Na przedzie nasze trzy pary, i tak biegliśmy do Cisnej. Było przyjemnie, chłodno, idealna temperatura do biegania. Trochę martwiła mnie pewna niemoc Dominika, który nie prowadził już tak ochoczo, jak rok wcześniej. Ale do Cisnej dobiegliśmy zgodnie z planem. W drodze na Małe Jasło minęli nas Paweł z Magdą, późniejsi tryumfatorzy, a Dominik gasł z każdą chwilą. Na „Drodze Mirka” nasze ściganie się skończyło. Jeszcze ostatnie podrygi, próby szarpnięcia i... grymas na twarzy dość wyraźnie oznajmił mi koniec. Dalszy wyścig nie ma sensu. Z naszych planów pozostały wspomnienia, a dalsze szarpanie się nie przyniosłoby z pewnością satysfakcji z wyniku, a mogło zakończyć się poważniejszą kontuzją.




Dominik czuł się źle nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Ta cała sytuacja mocno go uwierałam. Zaproponował, abym dobiegł do Smereka sam i ruszył w dalszą drogę. Odmówiłem. Szliśmy sobie „Drogą Mirka” mijani przez kolejne pary i mimo żółwiego tempa do Smereka doczłapaliśmy na 22 pozycji. Tam zostawiłem Dominika w ramionach jego narzeczonej, a sam chciałem popędzić za Michałem Kołodziejczykiem I Kamilem Klichem, którzy za cel (zrealizowany zresztą na pierwszym miejscu) postawili sobie ukończenie wersji Hard core. Na Smereku jednak musiałem oddać chip i okazało się, że pozbawienie mnie tego kawałka plastiku już za 2 lub 3 kilometry miało mnie nieźle zniechęcić do dalszego ścigania. Miałem możliwość ukończenia Rzeźnika w wersji standardowej lub Hard core, mogłem cieszyć się z medalu, ale wszystko to nieoficjalnie. Postanowiłem więc ukończyć wersję standardową, ale już w warunkach czysto turystycznych. Było gorąco i nieznośnie, szedłem sobie w stronę Ustrzyk, od czasu do czasu to siedząc w słońcu, to chowając się w cieniu lasu, czy wreszcie mocząc się w napotkanym po drodze strumieniu. Bez presji, bez ciśnienia, wolno, nawet z Caryńskiej bardziej schodziłem niż zbiegałem. Na mecie (nieoficjalnie) pojawiłem się po 10 godzinach i 20 minutach. Dobrze, że nie zabrali mi stroju – wtedy było by może jeszcze mniej oficjalnie, za to z pewnością nie pozostałbym niezauważony :)

Sportowo wynik był dla mnie porażką. Daleki o oczekiwań, daleki od możliwości. Innymi słowy sportowy kac. Z drugiej strony tak naprawdę wygraliśmy. Ramię w ramię walczyliśmy na pełnej prędkości, ale także ręka w rękę szliśmy wtedy, kiedy duch tej drużynowej rywalizacji był najważniejszy. Odpowiedzialność za siebie i za partnera to na Rzeźniku rzecz ważniejsza od osiągniętego czasu, zajętego miejsca i innych takich detali. Łatwo, gdy wszystko idzie według planu, dużo trudniej jest wtedy, gdy trzeba oddać coś swojego, dać coś od siebie. I każda z osób, zarówno ta silniejsza, jak i słabsza, myślę że w równym stopniu przeżywa zarówno fizyczną niemoc jak i sportową porażkę. Może nawet słabsze ogniwo może mieć gorzej, gdyż to siebie próbuje obwiniać za niepowodzenie. Dla mnie jednak takie podejście jest błędne. Decydując się na bieg w parze tworzy się drużynę, która zaczyna stanowić jedność. Mimo tego nie skończyłem biegu w Smereku, a turystycznie pojawiłem się na mecie w Ustrzykach Górnych. A to tylko dlatego, że miałem pewność, że mojemu partnerowi nic nie dolega, a jego narzeczona zajmie się nim dużo lepiej niż ja.

Dostałem medal, piwo i górę lodów. Niestety nie dostałem obiecanych klocków Lego, które miały stanowić największy bonus realizacji mojego planu. Na kaca w niedzielę pobiegłem ostatni etap Rzeźnika z Ustrzyk do Wołosatego. I to było najlepsze sportowe zakończenie tego Rzeźnickiego tygodnia.

No cóż za rok trzeba będzie jeszcze raz stanąć na starcie i tym razem na pewno na szóstym kilometrze skręcę w lewo :)