piątek, 4 listopada 2016

Ja, Kaszub... sponiewierany :)


Ja, Kaszub... sponiewierany :)

Kaszuby to całe moje dzieciństwo i wstyd przyznać, że jakoś nie są mi tak dobrze znane jak chociażby Podlasie, które oczarowało mnie swoim urokiem. Na wschodzie poznałem wiele ciekawych osób, urokliwych miejsc i chyba tam szukałem tych swoich Kaszub, które pamiętałem z dzieciństwa. Obie krainy w ostatnim czasie dość mocno poległy w zderzeniu z bieganiem, które położyło dłoń na każdym skrawku wolnego czasu.

W szkole podstawowej i średniej daleki byłem jednak od szwendania się po ścieżkach biegowych, wtedy pierwsze kroki stawiałem na treningach piłki ręcznej, by w końcu, już na dobre, zatrzymać się z piłką do kosza pod pachą. Bieganie sprowadzało się do zajęć na w-fie, obowiązkowych 3000 metrów, plus jakiś bieg przełajowy w reprezentacji szkoły i to wszystko. Dodam jedna reprezentacja i sto dyscyplin. Poza szkołą może jeszcze dwa lub trzy spontaniczne wyjścia. Jedno to zapewne pogoń za jakąś młodzieńczą miłością. Drugie to już poważna ucieczka sprzed magistratu, gdy próbowałem zmylić stróża, który chciał mi wyrwać z dłoni kilka róż zerwanych dla mojej matki. Poza koszykówką to dzieciństwo często wspominałem z perspektywy przeciągającego się w nieskończoność stania w kolejkach. Takie czasy.

Stop! No tak, PRZEPRASZAM nie o tym miałem pisać.




Wracając do teraźniejszości. Pierwszy raz z hasłem Ultramaraton Kaszubska Poniewierka spotkałem się w zeszłym roku, kiedy odbywała się pierwsza, czysto towarzyska edycja. Wtedy nie pasował mi termin, w tym roku jednak zdecydowałem się na start pod warunkiem, że o tej porze roku będę jeszcze w stanie biegać. Skontaktowałem się z organizatorami, zapisałem się na listę i umówiłem się, że wrócę do tematu po moim najważniejszym starcie. Po 7 Szczytach ogarnęła mnie niemoc, brak konkretnego wyzwania i nos spuszczony na kwintę. Zabrakło celu, po drodze wypadł start na Tor des Geants i ogarnął mnie jakiś marazm. Próbą wyrwania się z otępienia miał być udział w Poniewierce, do tego jeszcze mogłem wykorzystać ten czas na spotkanie z rodziną, a i możliwość poznania nowych terenów jawiła się jako fajna przygoda.


GDAŃSK

Po pakiet pojechałem do Gdańska, całość przebiegła bardzo sprawnie. Mało makulatury, a na dodatek dostałem płytę z bajkami po Kaszubsku – bomba. Co poza tym? Batonik, jeszcze jeden batonik, woda i mapa. Ta ostatnia pojawiła się w wyposażeniu obowiązkowym, niestety ze względu na mój lekki strój biegowy i fakt zapakowania jej do kieszonki w spodenkach okazała się zupełnie bezużyteczna. W bazie miałem okazję porozmawiać z miłymi organizatorami i wolontariuszami, pogadać o planach i na odchodne przyrzekłem, że będę walczył. Także na miejscu pojawił się Kuba (Gornowicz), kumpel, którego znam już ładnych parę lat, który teraz także połknął bakcyla biegania i dał się namówić na udział w Poniewierce, podobnie zresztą jak mój młodszy brat Piotr. Obu miałem spotkać gdzieś na trasie po 73 kilometrach swojej, dłuższej trasy. Prosto z Gdańska wybrałem się pod Kościerzynę, gdzie przygarnął mnie i moje dzieciaki, mój drugi brat Wiesiek. Skład na tym biegu był więc mocno okrojony, Gosia miała służbowy wyjazd gdzieś na uczelnię, a dzieciaki nie chciały się dać namówić na pomoc i jazdę samochodem bez dokumentów :)



3..2..1

Start: Koszałkowo i godzina 3:00, było więc sporo czasu aby spokojnie się przygotować, pospać i pobawić się z ferajną. Pobudka, szybkie śniadanie, kawa i ruszamy pod Wieżycę na start. Oczywiście gdzieś po drodze się błąkaliśmy, ale w końcu przywitały nas dwie wielkie nadmuchane i świecące się figury w strojach ludowych. Na miejscu przywitałem się ze starym znajomym i dobrym biegaczem, czyli Andrzejem (Zyskowskim), który wraz z żoną miał prowadzić kilka lotnych punktów. Kilka chwil przed wystrzałem zamieniłem kilka słów z Dawidem, z którym miałem rywalizować i którego, ze względu na profil trasy, widziałem w roli faworyta. Dla mnie trasa była nieco za płaska, po pierwszych mocno pofałdowanych kilometrach następowało ponad 45-kilometrowe wypłaszczenie, a kolejne mocne podejścia i zbiegi, miały pojawić się dopiero na ostatnich 30stu kilometrach. Krótko mówiąc nie jest to coś, co lubię i wiedziałem, że niebawem będę mógł się przekonać dlaczego. Miałem jednak za cel powalczyć i wyciągnąć z tego biegu jakąś lekcję. Ostatnie pozdrowienia, przybite piątki i ruszyliśmy w mrok.



WIEŻYCA

Od startu spokojnie, ale w czubie. W głowie tylko jeden punkt, czyli najwyższe wzniesienie – Wieżyca. Miejsce, które w dzieciństwie odwiedziłem kilka razy i od zawsze kojarzyło mi się z mega wyzwaniem. Będąc w podstawówce miałem wrażenie, że wejście na szczyt zajęło nam kilka godzin. Później wybrałem się może raz lub dwa razy w jej okolice na grzyby. Gdy w domu rzucałem hasło „może pojedziemy na Wieżycę?” słyszałem „po co tam będziemy się wspinać”, „jest ciężko i wysoko”. Jednym słowem ściana :) Biegnąc w mroku, myślałem o tym szczycie. Z której strony będzie podbieg i czy będzie ciężko. Chyba jednak jeszcze się nie obudziłem, a pod drugie, jak można się domyśleć to znajomość trasy na pewno nie była moim atutem. Po kilku kilometrach na czele ja z dwoma chłopakami. Młodszy uciekał na zbiegach, znikał w mroku i tylko ostra jak brzytew smuga światła przecinała czarną otchłań. Ja zaś spokojnie, jak podskakujący skunks z kreskówki Disneya, dobiegałem do niego przed kolejnym wzniesieniem. Cały czas zgodnie z założeniem, pilnując swojego serducha i samopoczucia. Mrożąca krew w żyłach Wieżyca pojawiła się na jednym z łagodnych podbiegów. Wbiegłem na górę, nie wychodząc nawet z pierwszego zakresu. Zdziwił mnie widok wieży widokowej, w głowie pytanie „to już?” a wolontariusze krzyknęli „to Wieżyca”. Gdzie te strome podejścia, ciężkie, mordercze pionowe ściany? Niestety moje dziecięce wspomnienia zostały odarte z magii i poległy w zderzeniu z rzeczywistością. Nie miałem jednak wiele czasu na zastanowienie. „Młody” znowu wystrzelił jak z armaty, a ja nadal kontynuowałem swoje spokojne bieganie.



103 PLUS

Cała tajemnica tkwi w wyrazie PLUS, bo gdzie jak gdzie, ale na Kaszubach rozkręciłem swoje roztargnienie i brak koncentracji chyba do oporu. W końcu to moje Kaszuby, których nie znam jednak za dobrze i przy okazji Kaszubskiej Poniewierki, podświadomie, chciałem nadrobić te braki. Kilometr tu, pięćset metrów tam, znów kilometr, łącznie dobrze ponad 4000 metrów wspaniałej wycieczki. Najważniejsze były trzy:

  • Pierwsza, gdy uśmiechnięte wolontariuszki krzyknęły „asfaltem”. Po kilkuset metrach wpadłem na podwórze jakiegoś gospodarstwa i było pewne, że nie tędy droga. Mój zegarek, mimo wgranej mapy, nie wyświetlał jej na ekranie, a kieszonkowy atlas z kieszonki nie nadawał się już do niczego. Stanąłem i raz w jedną stronę, w końcu zobaczyłem światła czołówek i jednej z zawodników wskazał właściwy kierunek. Na przełaj dobiegliśmy do właściwej ścieżki i mogliśmy ruszyć dalej.
  • Druga zmyłka po kolejnych dziesięciu kilometrach. Na punkcie Andrzej serwował rarytasy, napełniłem bidon i pobiegłem dalej. Kumpel krzyknął, że zaraz mnie dogoni bo zrobi kilka fotek. Nie musiałem się martwić, wiedziałem, że spokojnie do mnie dobiegnie i cisnąłem dalej przed siebie. Jeszcze jakieś auto nagle się zatrzymało, zza szyby pomachała mi sympatyczna dziewczyna, a ja... nawet nie zauważyłem, że w tym miejscu powinienem zejść z betonowej drogi i odbić w las w prawo. Po chwili zorientowałem się, że nie ma oznaczeń, ale za sobą widziałem już biegnącego Andrzeja, czyli jestem na dobrej ścieżce. Po chwili już pędzimy razem, jaru, gdzie ma cyknąć fotki nie ma, aż nagle stop. Jednak zgubiłem drogę. Wracamy więc z powrotem. Moja przewaga nie tylko się skurczyła, ale wyprzedziło mnie kilka osób, o czym miałem się już za chwilę przekonać. Biegnąc wzdłuż Raduni, nagle z krzaków wychodzi... Dawid i pyta „Rafał, co tutaj robisz?”. Odpowiadam, „zwiedzam Kaszuby” i spokojnie lecę dalej, przedzierając się przez chaszcze i krzaki.
  • Ostatnia najpoważniejsza wpadka zdarzyła mi się gdzieś po kolejnych dziesięciu kilometrach (około 50km). Trasa, otoczenie, pogoda, słońce czułem się świetnie. Moje zmysły stępiły się jak nóż na kamieniu, dawno przestałem widzieć jakiekolwiek oznaczenia, ale biegło się super a w uszach kawał cudnej muzy, czyli AC/DC i „Thunderstruck”. Cała reszta nie miała znaczenia, aż do momentu, gdy nagle piosenka się skończyła, a ja zostałem na trasie sam, bez oznaczeń i z poczuciem „dania d...y”. Co było robić, zarządziłem odwrót i po jakimś czasie w oddali zobaczyłem Darka (Rewersa), który właśnie zbiegał z trasy we właściwą ścieżkę.


TAKTYKA

Planu na odwrocie numeru nie było. Tak jak wspomniałem miałem pobiec, postawić się do pionu, poszukać motywacji i powalczyć. Zacząłem spokojnie, ale gdzieś po dwóch, czy trzech godzinach uznałem, że spróbuję przycisnąć i zejść poniżej dziesięciu godzin. Może to był błąd, może niepotrzebnie kombinowałem, ale nie żałuję. Biegłem równo, bez zadyszki, bardzo fajnie. Nawet dodatkowe kilometry nie sprawiały kłopotu. Nawet gdy się gubiłem to po kilku kilometrach znowu lądowałem na czele peletonu. Z Darkiem wpadliśmy razem na punkt pod Decathlonem, skąd ruszała 30stka, a my pojawiliśmy się tam kilka chwil przed ich startem. Tuż przed punktem przywitali mnie Piotr i Kubą, w oddali słychać było oklaski i ktoś zaczął śpiewać „100 lat”. Patrzę i z uśmiechem wołam, ludzie jeszcze nic nie nabiegliśmy. Ruszyliśmy razem z cała grupą, biegło się super, jednak gdzieś kolejny raz stanąłem fatalnie i tym razem skurcz przeciął cała nogę, raz lewą, a za chwilę prawą. Darek został gdzieś z tyłu, a ja zaciskając zęby biegłem dalej. Ale dalej w tym wypadku nie znaczyło daleko, po kilku kilometrach padłem. Nogi odmówiły posłuszeństwa, skurcze załatwiły sprawę, zobaczyłem tylko oddalającego się Darka, a przed oczami pojawiła się dłoń brata, który pomógł mi wstać. Od jego startu nasze tempo było zbyt mocne, jednak teraz gdy dopadła mnie niemoc, szybko mnie dogonił. Skurcze demolowały moje nogi, mogłem powiedzieć, że jest po wszystkim. Kilka kroków do przodu, próba biegu i znowu marsz i tak na okrągło. Gdzieś na punkcie w okolicach 83 kilometra pogodziłem się z tym, że utrzymanie nawet tego drugiego miejsca będzie graniczyło z cudem. Częściej szedłem niż biegłem. Gdzieś po drodze na Matemblewie zobaczyłem napis na ścieżce zagrzewający mnie i Gosię (Szydłowską) do walki. To Jacek (Szydłowski) dobry kumpel z Trójmiasta zrobił nam niespodziankę. Ktoś wyciągnął dłoń poczęstował fiolką z magnezem raz i drugi, nie liczyłem na cud, ale to pozwoliło mi oszukać głowę. Piotrek z Kubą biegli cały czas obok, wspierali i dopingowali. Nie pozostało nic innego jak napierać. Biegłem, kolejne kilometry mijały i nadal nikt z długiej trasy mnie nie wyprzedził. Dziwne. Teraz to ja dyktowałem tempo, a chłopaki musiały mnie gonić. Przed metą zaproponowałem Kubie i Piotrowi, aby mieli swoje pięć minut i w chwale sami wbiegli na metę. Nie chciałem zabierać im radości z pierwszego ultra. Dobiegłem do mety, dostałem szampana, przywitał mnie mile Benek (Piotr Bętkowski) i... z trudem usiadłem sobie na skrzyni dając odpust zmęczonym nogom. Darek wrzucił mi prawie 5 minut. Nie było źle, serdecznie mu pogratulowałem i cieszyłem się z dobrego miejsca. Dawid pojawił się chwilę za mną na czwartej pozycji.



ATMOSFERA

To naprawdę były niezwykłe zawody i nie tylko dlatego, że zorganizowane w rodzinnych stronach. Zaskoczył mnie widok przygotowującego się do występów wokalnego zespołu „Kaszubki” z Koła Gospodyń Wiejskich z Chwaszczyna, aż szkoda że się nie załapałem na show. Ale widok pięknie wystrojonych dam był co najmniej mocno zaskakujący :) Na mecie także miał miejsce finał biegowego święta jakim była Kaszubska Poniewierka. Pyszne jadło, którego nie zabrakło do końca dnia, a już o zmroku można było sięgać po dania do woli. Trunek tez podawano wyśmienity, bowiem jednym ze sponsorów był browar z Kościerzyny, ten sam, który mijałem kilka razy w tygodniu, gdy szedłem na trening koszykówki na Sokolnię. Nie było problemu z doprowadzeniem się do użytku, do naszej dyspozycji oddano szatnie i prysznice pobliskiego ośrodka sportowego. Wokoło masa uśmiechniętych biegaczy i kibiców, a wśród nich Benek, który szalał z mikrofonem, pełniąc rolę gospodarza domu. Końcowe losowanie to był prawdziwy festiwal żartów i miłych niespodzianek dla wszystkich zebranych. Co mnie jeszcze zauroczyło? Kaszuby! Tak, to miejsce wyjątkowe, piękne widokowo i jakże inne od tych górskich krajobrazów, do których tak się przyzwyczaiłem. Zabrakło może szczytów i rozległych widoków, chociaż i te zdarzały się po wejściu do Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Jednak to, co najbardziej wryło się w moją pamięć to jeziora, przepiękne mgły i jeszcze bardziej uroczy świt. Podczas biegu głowa chciała mi się ukręcić na szyi bo czerpałem z tych widoków pełnymi garściami. W zdecydowanej większości były to dla mnie miejsca, które odwiedziłem po raz pierwszy w życiu i wiem, że na pewno tam wrócę. Na pewno z rodzinką, a i biegowo z ogromną chęcią.

Kaszubska Poniewierka – warto o tym pamiętać, warto to przeżyć!