niedziela, 29 lipca 2018

Siedmiomilowe... ciasne buty


Siedmiomilowe... ciasne buty

Odwrócę nieco kolejność i tym razem rozpocznę swoją opowieść od podziękowań. Piotr Hercog –dzięki za pomoc, mobilizację i świadomość, że gdzieś obok jest tak świetny i doświadczony kumpel, który pomoże i samą obecnością motywuje mnie do pracy! Jędrzej Karpowicz, który składa moje ciało do kupy, który postawił mnie na nogi po GSB i świetnie pomaga w codziennym treningu!

To oczywiście nie wszyscy! Nie mogę nie wspomnieć o Krzysztofie, który w tym roku także męczył mnie na CF, a którego może ja zmotywuję do drobnych zmian w jego bieganiu. Drużynie inov-8 team, do której należę i która daje mi kopa do kolejnych wyzwań. Dodatkowo Andrzej, który wiózł moje toboły z punktu na punkt, który starał się jak mógł, abym się nie zatrzymał. Poza tym Wy wszyscy, którzy czytacie, piszecie i gdzieś na trasie i poza nią zatrzymujecie się koło mnie i z którymi prowadzę radosne dysputy o tematyce różnej.

Na koniec Ci, którzy zawsze są kilka długości przed egocentrycznym ja, czyli moja Rodzina, cierpliwi, uśmiechnięci, którzy mimo mojej męczącej pasji, potrafią wspierać mnie w dążeniu do celu.

To tyle podziękowań... 


Bieg 7 Szczytów – przygotowania

Tym razem bez wielkich problemów i pasma kontuzji. Plan realizowany w 100%, chociaż nie powiem czasem w 140%, co powodowało ból głowy u Piotra :) Sparzyłem się na Rzeźniku, więc tym razem nie było mowy o dokręcaniu śruby. Biegało mi się lekko, na kilka dni przed startem zaliczyłem klasykę Bardo-Lądek, a przed wyjazdem w stronę startu DFBG wspólny trening z Grzechem, który jak zwykle miał być papierkiem lakmusowym mojego przygotowania. Bibuła zabarwiła się na „ok” więc szara łódź podwodna ruszyła do portu z napisem Lądek Zdrój.

Jak to mam w zwyczaju, raczej trudno było mnie spotkać podczas spacerowania po kurorcie. Siedziałem w cieniu, wyciszony, spokojny i wyczekujący startu. Czułem się dobrze, biegowo na pewno przygotowany, o czym mogłem się przekonać już za kilkanaście godzin, głowa na miejscu... potrzebowałem jedynie szczęścia, aby wszystkie elementy zagrały właściwą melodię, bez fałszywych tonów. Nawet zmieniłem dietę nieco, odstawiłem mleko, które tak mi dało popalić podczas Mnicha i Rzeźnika, jako kawosz odpuściłem co najmniej kilkanaście filiżanek w ciągu dnia, do tego jakieś uspokajanie żołądka i pożegnanie tych żeli, które dewastowały moje wnętrzności.

Plan był, miałem się jedynie jego trzymać. O 18.00 Piotr wraz z Helą dali sygnał do startu i maszyna ruszyła. Początek spokojny, a mimo to dużo za szybko, pierwszy punkt i 6 minut szybciej niż zakładałem. Zwolniłem więc, cały czas spoglądając na tętno, a serducho pracowało dobrze.

Fot. Łukasz Buszka

Lekko ubrany, tak jak lubię, nie zwracałem uwagi na chłodny deszcz, było przyjemnie, cudownie i błogo. Z każdą chwilą lepiej i lepiej, bez forsowania tempa, do przodu. Idylla trwałaby zapewne przez wiele godzin, ale nagle noga mi gdzieś uciekła i lewa łyda zapłonęła ogniem piekielnym. Rzuciłem jakieś przekleństwo pod nosem i … zadzwoniłem do Gosi, aby na pierwszym punkcie podała mi magnez, tak na wszelki wypadek, aby zgasić w głowie tlące się pierwsze problemy. I wtedy pojawiło się to COŚ, jak w filmach grozy – MGŁA, nieprzenikniona, która, pokrzyżowała mi nieco plany, może nawet więcej niż „nieco”, ale o tym miałem przekonać się później. Latarkę odpaliłem bardzo późno, po omacku biegłem tak długo, aż ledwo tląca się ścieżka zniknęła z moich oczu. Na Przełęczy Płoszczyna pierwsza informacja „około 10 minut straty”, zabrałem kije, plecak i jazda. Nadal padało, dzięki czemu było przyjemnie chłodno, miejscami brnąłem po niezłym bagnie, ale na to byłem przygotowany. Brak widoczności nieco mnie jednak spowolnił, co chwilę lądowałem poza trasą, 80 cm przed stopami to zdecydowanie za mało, abym mógł biec swobodnie. Stale hamowałem, drobiłem i wściekałem się nieco. Na Śnieżnik spokojnie, mocno ale bez swobodnego opadania. Techniczny zbieg, próbowałem puścić nieco nogę i … kolejny raz noga ugrzęzła gdzieś między kamieniami, czwórka zawyła i wiedziałem, że lekko to w tym roku nie będzie.

Second Skin

Fot. Piotr Dymus
Biegłem w stronę Międzygórza, noga nie dawała mi spokoju, ale nie było miękkiej gry :) Skupiłem się na butach i pytaniu, zmieniać, czy nie zmieniać. Świetnie spisujące się inov-8 mudclow, były już strasznie mokre i nie było sensu gonić w nich dłużej. Wpadam do Międzygórza , ściągam skarpety proszę o moją maść i... słyszę „nie ma”. Oczy otworzyły mi się na całą twarz „jak to?”. Nie wierzę, w duchu kręcę głową, wiem, że mokre nogi, bez mojego ulubionego second skinu za kilkadziesiąt kilometrów poznają, co to znaczy jesień średniowiecza w wersji przeznaczonej dla kończyn dolnych. Założyłem nowe buciki i pognałem dalej. Od czasu do czasu czułem pojawiające się nowe piękne pęcherze, potem piętą zaryłem gdzieś w ostry kamieniu i pojawił się on - „ojciec wszystkich pęcherzy”. Gosia z Andrzejem gdzieś na kolejnych punktach informowali, że moja maść już jest, ale niestety było już za późno. Zresztą, gdyby w tym roku tylko stopy mi dokuczały byłoby super :)

Żel, czy aby ulubiony

Fot. Łukasz Buszka
Mimo problemów, głowa pracowała fajnie. Cały czas w okolicach trzeciego miejsca z mała stratą. Cukier, żelki, żel, woda, wszystko wchodziło pięknie, energia mnie roznosiła, a stopami przestałem się zajmować. Gdzieś na pięćdziesiątym kilometrze wygrzebałem żel, wielokrotnie testowany na Rafale, bez chemii, z masłem orzechowym, już cieszyłem się na to spotkanie. Pierwszy łyk i... już widzę jak lecę w przepaść. Nie pomogło, że resztę schowałem do kieszeni, lawina ruszyła. Żołądek wywrócił się na drugą stronę i było po grzybach. W Długopolu ze stołu dostałem ciastko i ruszyłem dalej, niestety to także nie znalazło się na liście ulubionych. Mimo to nawet nie pomyślałem o zejściu, plan minimum Lądek Zdrój, więc trzeba było zebrać się w sobie i ruszyć dalej. Biegnę sobie jak nigdy nic i... możecie nie wierzyć ale... moja cudowna hiper super latara padła, zalała się wodą i odmówiła posłuszeństwa. Za mną gdzieś daleko małe światełko, przede mną kilkaset metrów Rafał Kot. Gonię, od czasu do czasu przystaję aby opróżnić żołądek i w końcu biegnę tuż obok w jego ledwo widocznej łunie światła. W głowie tylko jedna myśl, aby do punktu, gdzie wymienię ją na lepszy model.

Mgła nie odpuszcza, a ja drobię kolejne kilometry, mam ich już w nogach sto, nie pomagam swoim czwórkom takim bieganiem, a niestety nie potrafię się puścić na wariata gdy nie widzę trasy przed sobą. Dobiegam w końcu do Jagodnej, gdzie Mirek z Rzeźnikami szaleje na punkcie. Pyszne pierogi i rosół (to chyba był rosół), wybiegamy we trójkę Rafał, Jarek i ja. Robi się jasno i... Rafał ucieka. To jeszcze nie moment i odpuszczam, muszę dać nieco odpocząć nogom, totalnie zaklepanym nie swoim tempem. Potem odskakuje Jarek, a moje tętno nawet nie drgnęło, lecę swoje, bez fałszywych ruchów.


W labiryncie

Gdzieś po czeskiej stronie dogania mnie Łukasz Żarecki, trzeci zawodnik Biegu Super Trail, nie ucieka daleko, gdyż już za kilkaset metrów doganiam go i namawiam do walki. Biegniemy razem, skupiam się na pracy zespołowej i próbuję zapomnieć o bolącym podbrzuszu. Lekko nie jest, ale biegniemy i gdzieś za Masarykową, na której Andrzej podał mi żel, a następnie Łukasz zaczął wspominać pyszne tosty z dżemem, żołądek przestaje boleć. Biegniemy i jest coraz lepiej. Nogi, jakby nie moje, ale zmuszone do działania kręcą. Od czasu do czasu Łukasz prosi abyśmy przeszli do marszu, jest dobrze, a wiem, że za kilka chwil będzie jeszcze lepiej. Wpadamy do Kudowy, Łukasz zajmuje 3 miejsce, a mnie czule żegna Hela i lecę dalej do Pasterki. Nie tracę czasu i gdzie tylko można gonić to kasuję stratę. 


Fot. Łukasz Buszka
W Pasterce 37 minut, jest świetnie, a mimo to biorę prysznic, zgodnie z planem. Na pewno tych kilka straconych minut odda w dalszej rywalizacji. Naładowany ruszam na Szczeliniec, wpadam na górę i … płaczę. Przede mną niezmierzone morze ludzi, kolejka zakręca za schronisko. Nie muszę stać, ale przepychanie się w stronę wejścia do labiryntu zabiera cenne minuty, a później jest już tylko gorzej. Stoję wszędzie, każde wąskie przejście STOP, kolejka do zejścia do Piekiełka ustawiła się już dobrych kilkadziesiąt metrów przed schodami. Część ludzi mnie przepuszcza, a w oddali widzę jak inni robią sobie zdjęcia stojąc na schodach. Tracę na każdym metrze, sekundy zamieniają się w minuty, a ja tylko tracę. W końcu wyrywam się z tej matni.

Strata jest jednak ogromna, próbuję gonić do Ścinawki, ale niestety wraz z moją pogonią rośnie temperatura otoczenia. Wiele osób, którzy mnie znają, wiedzą, że najlepiej biegałbym zimą, lato mnie zabija. Mimo to walczę, zatrzymuję się przy każdym strumieniu, proszę napotkanych ludzi o wodę i biegnę dalej. Strata jednak urosła i już wiem, że przy tej temperaturze będzie mi ciężko ją zniwelować. Do mety zostało już niewiele, około 70 km. Z tyłu sprawę mam czystą i bezpieczną. Dostałem informacje, że próbuje mnie gonić Maciek Więcek, po jego dwóch mocnych etapach, ja odpowiedziałem swoim i przewaga urosła do dwóch komfortowych godzin.

Jak dla mnie o wiele za gorąco, widząc ludzi gdzieś na obejściach proszę o wodę do polewania, leżę w strumieniach, moczę koszulkę. Idę po płaskim w słońcu, aby za chwilę biec pod górę w lesie w cieniu. Po drodze jeszcze wpadka w Słupcu, gdzie ktoś zerwał taśmy, a ja wpadając do sklepu straciłem nieco kontakt z właściwym przebiegiem trasy. Zaopatrzony w lody i zimny gazowany napój, jak turysta szedłem sobie przed siebie zwiedzając miasteczko, aby za kilkaset metrów w popłochu szukać właściwej ścieżki.

Podobało mi się jedno, byłem słaby, czułem się słabo, nogi, żołądek nie pomagały, a jednak tempo było nienajgorsze. Nie takie jak zakładałem, ale w tych warunkach naprawdę solidne. Głowa ciągnęła mnie do przodu. Andrzej na telefonie dodawał otuchy, a ja nie mogłem biec mocniej. Nadal gorąco, a w lesie coraz duszniej, to nie był mój dzień. Mimo to połykałem kolejne kilometry. W pewnym momencie nie mogłem już nawet pić coli, żołądek powiedział stop i nie mogłem wlać w siebie ani łyka ciemnego płynu.

Niespodziewane towarzystwo

Na jednym z punków wróciłem do delikatnego izotonika i wody. Do kolejnego wodopoju niewiele kilometrów, leciałem bez jedzenia, starałem się nawet nie pić aby na chwilę dać wytchnąć trzewiom. Ciepło w lesie więc leję na siebie wodę i tak mijają minuty, a wraz z nimi kilometry. Wokół mnie coraz więcej bzyczących towarzyszy i więcej. Jest gorąco a tych świrujących nad moją głową robaków cała masa. W końcu biorę łyka iso i... okazuje się, że to woda, a na czaszce mam całe 0,5 lita słodkiego lepu. Uwierzcie, że dawno się tak z siebie nie śmiałem, do tego przez moment zapominam o problemach i ciągnę dalej, po drodze w pierwszym strumieniu myjąc się i żegnając bzyczących kibiców.

Dopadam do Barda, a tam pyszny barszcz. Łyk i błogość w ustach. Piję łapczywie, ale trudno o rozsądek, gdy przez tyle kilometrów nie wchodzi NIC. Czuję się jak młody „buk” i drę pod górę. Po drodze ktoś ze znawstwem wita mnie zdziwiony, że jestem już w tym miejscu. Zdobywam kolejne metry przewyższenia i... padam na końcu drogi krzyżowej. Niestety barszcz postanowił mnie opuścić, cóż było robić, długo się w końcu nie znaliśmy, a i tak o jakimś stałym związku nie było mowy. Do mety już niespełna maraton. Ciało nieco wyje, a głowa ciągnie spokojnie do przodu. Jestem osłabiony, Rafał zachowuje spokojną przewagę, a ja mam kilka godzin zapasu nad kolejnymi zawodnikami. W tym stanie żadne wariackie ruchy nie wchodzą w grę, trzeba lecieć na miejsce, a to jest więcej niż przyzwoite.

Gosia zapowiada mnie na Przełęczy Kłodzkiej, jako biegacza w świetnej formie, a ja padam na kolana przed ekipą Kaszubskiej Poniewierki. To nie zmęczenie, po prostu potrzebuję nieco rozluźnić mięśnie i szukam najwygodniejszego sposobu na rozluźnienie łyd. Wszyscy obserwują mnie w milczeniu, przekonani o totalnym zgonie, a ja wstaję, biorę w dłoń arbuza i ruszam dalej, a żegna mnie grobowa cisza.

Tych kilkadziesiąt kilometrów z Barda znam bardzo dobrze, więc biegnie się przyjemnie, tempo komfrotowe, nie szarpię się tylko chcę spokojnie dobiec do mety. Nadal chłodzę się w strumieniach, konsekwentnie nic nie jem między punktami i robię swoje. Ostatni punkt w Orłowcu, gdzie rządzi Harpagan. Kilkaset metrów przed punktem na tzw. pastuchu rozpostarty plakat imprezy, a do punktu prowadzi szeroka droga z punktami kontrolnymi, charakterystycznymi dla biegów na orientację słupkami, do tego zegar i... babeczka miętowo-czekoladowa. Na pytanie czy mam ochotę z uśmiechem odpowiedziałem „po tym jeszcze dziś nie wymiotowałem” :) Jestem łasuchem, a to ciasto rozpłynęło się mi ustach, może fakt, ze było już po północy spowodował, że moje problemy z żołądkiem skończyły się... dokładnie na 228 kilometrze.

Fot. Łukasz Buszka
Wolny ruszyłem na ostatni odcinek, który znam jak własną kieszeń, na którym jeszcze zaliczyłem ostatnią wpadkę. Gdzieś przed właściwym odbiciem w prawo, czterysta metrów niżej świecąca strzałka rozlana w plamę przed zmęczonymi oczami skusiła mnie do odbicia z właściwej ścieżki. Droga odbijała pod kątem prostym więc po prawej co jakiś czas między drzewami pojawiało się jakieś dziwne światło i … bardziej niż na szlaku skupiłem się na zdobyciu informacji, czy przypadkiem ktoś za mną nie biegnie. Dokładnie 1,5 km (!) dalej okazało się, że NIE 1. nikt mnie nie goni, 2. a ja nie jestem na szlaku. Co było robić odwróciłem się na pięcie i ruszyłem z powrotem, aby do mety, aby mieć ten pechowy start za sobą.

Ciastko musiało być magiczne, leciałem szybciej i szybciej. W końcu Lutynia, Łukasz na szlaku krzyczący „jest, to on”, a ja nawet nie myślałem aby zwalniać, przyspieszałem i przyspieszałem. Nie było tak, jak na ostatnim zbiegu podczas GSB, gdzie wykręciłem 3:45, ale było w okolicach 4:00 i to nie na ostatnich metrach a kilometrach. Dlaczego tak biegłem? Chyba zależało mi aby Andrzej i reszta ekipy miała obok miejsca chociaż o minutę lepszy czas niż dwa lata wcześniej, a teraz ja nawet nie wiedziałem co wskazuje zegarek.

Jeszcze przed samą metą Magda Łączak i Paweł Dybek przywitali mnie serdecznie, ale bez zatrzymywania, a ja cisnąłem dalej. Następnego dnia, przepraszałem Pawła, że nie zatrzymałem się na chwilę, a o na to, że nie spodziewał się, że można tak cisnąć na koniec.


Fot. Łukasz Buszka
Jeszcze tylko nawrotka przy fontannie i widzę w końcu zegar 31h 47 min i upływające sekundy. Nie zwalniam kilka długich susów i jestem na mecie. Medal, gratulacje od Rodziny i Przyjaciół, bluza i szampan, który zostawił dla mnie Rafał.

Jestem szczęśliwy, biegowo dużo mocniejszy niż dwa lata wcześniej, z nowym doświadczeniem. Mimo że to nie był mój dzień, potrafiłem wyrwać z tego, co tylko się dało. Nie było lekko. Na pewno przez cała drogę kontrolowałem, co działo się na biegu. Pechowo ułożył się odcinek za Pasterką, gdzie straciłem tak wiele czasu. Rafał biegł na niedostępnym dla mnie paliwie, świadomości, że jest pierwszy i że ma bezpieczną przewagę. Nie wracam jednak zawiedziony, wiem, że wygrałem ze swoimi słabościami.

PS. Nadal słucham dobrych rad i po biegu zapisałem się do specjalisty, który, mam nadzieję, pomoże mi rozwikłać problem mojego żołądka. Na razie szukam dalej najlepszego źródła energii i po 240 kilometrach nieco energii odzyskałem dzięki MountainFuel, który mam przyjemność testować, a z którego czekoladowy napój na ciepło podany przed snem usypia mnie jak małe dziecko :)

PS2. Wolotariusze wszelkiej maści - jesteście jak zwykle w MEGA FORMIE!!! Dzięki za miłe słowa i pomoc w każdym momencie, jak kogoś nie wymieniłem to przepraszam, ale widok waszych uśmiechniętych twarzy dodawał mi sił!

Fot. Łukasz Buszka