Ja, Kaszub... sponiewierany :)
Kaszuby to całe moje dzieciństwo i
wstyd przyznać, że jakoś nie są mi tak dobrze znane jak chociażby
Podlasie, które oczarowało mnie swoim urokiem. Na wschodzie
poznałem wiele ciekawych osób, urokliwych miejsc i chyba tam
szukałem tych swoich Kaszub, które pamiętałem z dzieciństwa.
Obie krainy w ostatnim czasie dość mocno poległy w zderzeniu z
bieganiem, które położyło dłoń na każdym skrawku wolnego
czasu.
W szkole podstawowej i średniej daleki
byłem jednak od szwendania się po ścieżkach biegowych, wtedy
pierwsze kroki stawiałem na treningach piłki ręcznej, by w końcu,
już na dobre, zatrzymać się z piłką do kosza pod pachą.
Bieganie sprowadzało się do zajęć na w-fie, obowiązkowych 3000
metrów, plus jakiś bieg przełajowy w reprezentacji szkoły i to
wszystko. Dodam jedna reprezentacja i sto dyscyplin. Poza szkołą
może jeszcze dwa lub trzy spontaniczne wyjścia. Jedno to zapewne
pogoń za jakąś młodzieńczą miłością. Drugie to już poważna
ucieczka sprzed magistratu, gdy próbowałem zmylić stróża, który
chciał mi wyrwać z dłoni kilka róż zerwanych dla mojej matki.
Poza koszykówką to dzieciństwo często wspominałem z perspektywy
przeciągającego się w nieskończoność stania w kolejkach. Takie
czasy.
Stop! No tak, PRZEPRASZAM nie o tym
miałem pisać.
Wracając do teraźniejszości.
Pierwszy raz z hasłem Ultramaraton Kaszubska Poniewierka spotkałem
się w zeszłym roku, kiedy odbywała się pierwsza, czysto
towarzyska edycja. Wtedy nie pasował mi termin, w tym roku jednak
zdecydowałem się na start pod warunkiem, że o tej porze roku będę
jeszcze w stanie biegać. Skontaktowałem się z organizatorami,
zapisałem się na listę i umówiłem się, że wrócę do tematu po
moim najważniejszym starcie. Po 7 Szczytach ogarnęła mnie niemoc,
brak konkretnego wyzwania i nos spuszczony na kwintę. Zabrakło
celu, po drodze wypadł start na Tor des Geants i ogarnął mnie
jakiś marazm. Próbą wyrwania się z otępienia miał być udział
w Poniewierce, do tego jeszcze mogłem wykorzystać ten czas na
spotkanie z rodziną, a i możliwość poznania nowych terenów
jawiła się jako fajna przygoda.
GDAŃSK
Po pakiet pojechałem do Gdańska,
całość przebiegła bardzo sprawnie. Mało makulatury, a na dodatek
dostałem płytę z bajkami po Kaszubsku – bomba. Co poza tym?
Batonik, jeszcze jeden batonik, woda i mapa. Ta ostatnia pojawiła
się w wyposażeniu obowiązkowym, niestety ze względu na mój lekki
strój biegowy i fakt zapakowania jej do kieszonki w spodenkach
okazała się zupełnie bezużyteczna. W bazie miałem okazję
porozmawiać z miłymi organizatorami i wolontariuszami, pogadać o
planach i na odchodne przyrzekłem, że będę walczył. Także na
miejscu pojawił się Kuba (Gornowicz), kumpel, którego znam już
ładnych parę lat, który teraz także połknął bakcyla biegania i
dał się namówić na udział w Poniewierce, podobnie zresztą jak
mój młodszy brat Piotr. Obu miałem spotkać gdzieś na trasie po
73 kilometrach swojej, dłuższej trasy. Prosto z Gdańska wybrałem
się pod Kościerzynę, gdzie przygarnął mnie i moje dzieciaki, mój
drugi brat Wiesiek. Skład na tym biegu był więc mocno okrojony,
Gosia miała służbowy wyjazd gdzieś na uczelnię, a dzieciaki nie
chciały się dać namówić na pomoc i jazdę samochodem bez
dokumentów :)
3..2..1
Start: Koszałkowo i godzina 3:00, było
więc sporo czasu aby spokojnie się przygotować, pospać i pobawić
się z ferajną. Pobudka, szybkie śniadanie, kawa i ruszamy pod
Wieżycę na start. Oczywiście gdzieś po drodze się błąkaliśmy,
ale w końcu przywitały nas dwie wielkie nadmuchane i świecące się
figury w strojach ludowych. Na miejscu przywitałem się ze starym
znajomym i dobrym biegaczem, czyli Andrzejem (Zyskowskim), który
wraz z żoną miał prowadzić kilka lotnych punktów. Kilka chwil
przed wystrzałem zamieniłem kilka słów z Dawidem, z którym
miałem rywalizować i którego, ze względu na profil trasy,
widziałem w roli faworyta. Dla mnie trasa była nieco za płaska, po
pierwszych mocno pofałdowanych kilometrach następowało ponad
45-kilometrowe wypłaszczenie, a kolejne mocne podejścia i zbiegi,
miały pojawić się dopiero na ostatnich 30stu kilometrach. Krótko
mówiąc nie jest to coś, co lubię i wiedziałem, że niebawem będę
mógł się przekonać dlaczego. Miałem jednak za cel powalczyć i
wyciągnąć z tego biegu jakąś lekcję. Ostatnie pozdrowienia,
przybite piątki i ruszyliśmy w mrok.
WIEŻYCA
Od startu spokojnie, ale w czubie. W
głowie tylko jeden punkt, czyli najwyższe wzniesienie – Wieżyca.
Miejsce, które w dzieciństwie odwiedziłem kilka razy i od zawsze
kojarzyło mi się z mega wyzwaniem. Będąc w podstawówce miałem
wrażenie, że wejście na szczyt zajęło nam kilka godzin. Później
wybrałem się może raz lub dwa razy w jej okolice na grzyby. Gdy w
domu rzucałem hasło „może pojedziemy na Wieżycę?” słyszałem
„po co tam będziemy się wspinać”, „jest ciężko i wysoko”.
Jednym słowem ściana :) Biegnąc w mroku, myślałem o tym
szczycie. Z której strony będzie podbieg i czy będzie ciężko.
Chyba jednak jeszcze się nie obudziłem, a pod drugie, jak można
się domyśleć to znajomość trasy na pewno nie była moim atutem.
Po kilku kilometrach na czele ja z dwoma chłopakami. Młodszy
uciekał na zbiegach, znikał w mroku i tylko ostra jak brzytew smuga
światła przecinała czarną otchłań. Ja zaś spokojnie, jak
podskakujący skunks z kreskówki Disneya, dobiegałem do niego przed
kolejnym wzniesieniem. Cały czas zgodnie z założeniem, pilnując
swojego serducha i samopoczucia. Mrożąca krew w żyłach Wieżyca
pojawiła się na jednym z łagodnych podbiegów. Wbiegłem na górę,
nie wychodząc nawet z pierwszego zakresu. Zdziwił mnie widok wieży
widokowej, w głowie pytanie „to już?” a wolontariusze krzyknęli
„to Wieżyca”. Gdzie te strome podejścia, ciężkie, mordercze
pionowe ściany? Niestety moje dziecięce wspomnienia zostały odarte
z magii i poległy w zderzeniu z rzeczywistością. Nie miałem
jednak wiele czasu na zastanowienie. „Młody” znowu wystrzelił
jak z armaty, a ja nadal kontynuowałem swoje spokojne bieganie.
103 PLUS
Cała tajemnica tkwi w wyrazie PLUS, bo
gdzie jak gdzie, ale na Kaszubach rozkręciłem swoje roztargnienie i
brak koncentracji chyba do oporu. W końcu to moje Kaszuby, których
nie znam jednak za dobrze i przy okazji Kaszubskiej Poniewierki,
podświadomie, chciałem nadrobić te braki. Kilometr tu, pięćset
metrów tam, znów kilometr, łącznie dobrze ponad 4000 metrów
wspaniałej wycieczki. Najważniejsze były trzy:
- Pierwsza, gdy uśmiechnięte wolontariuszki krzyknęły „asfaltem”. Po kilkuset metrach wpadłem na podwórze jakiegoś gospodarstwa i było pewne, że nie tędy droga. Mój zegarek, mimo wgranej mapy, nie wyświetlał jej na ekranie, a kieszonkowy atlas z kieszonki nie nadawał się już do niczego. Stanąłem i raz w jedną stronę, w końcu zobaczyłem światła czołówek i jednej z zawodników wskazał właściwy kierunek. Na przełaj dobiegliśmy do właściwej ścieżki i mogliśmy ruszyć dalej.
- Druga zmyłka po kolejnych dziesięciu kilometrach. Na punkcie Andrzej serwował rarytasy, napełniłem bidon i pobiegłem dalej. Kumpel krzyknął, że zaraz mnie dogoni bo zrobi kilka fotek. Nie musiałem się martwić, wiedziałem, że spokojnie do mnie dobiegnie i cisnąłem dalej przed siebie. Jeszcze jakieś auto nagle się zatrzymało, zza szyby pomachała mi sympatyczna dziewczyna, a ja... nawet nie zauważyłem, że w tym miejscu powinienem zejść z betonowej drogi i odbić w las w prawo. Po chwili zorientowałem się, że nie ma oznaczeń, ale za sobą widziałem już biegnącego Andrzeja, czyli jestem na dobrej ścieżce. Po chwili już pędzimy razem, jaru, gdzie ma cyknąć fotki nie ma, aż nagle stop. Jednak zgubiłem drogę. Wracamy więc z powrotem. Moja przewaga nie tylko się skurczyła, ale wyprzedziło mnie kilka osób, o czym miałem się już za chwilę przekonać. Biegnąc wzdłuż Raduni, nagle z krzaków wychodzi... Dawid i pyta „Rafał, co tutaj robisz?”. Odpowiadam, „zwiedzam Kaszuby” i spokojnie lecę dalej, przedzierając się przez chaszcze i krzaki.
- Ostatnia najpoważniejsza wpadka zdarzyła mi się gdzieś po kolejnych dziesięciu kilometrach (około 50km). Trasa, otoczenie, pogoda, słońce czułem się świetnie. Moje zmysły stępiły się jak nóż na kamieniu, dawno przestałem widzieć jakiekolwiek oznaczenia, ale biegło się super a w uszach kawał cudnej muzy, czyli AC/DC i „Thunderstruck”. Cała reszta nie miała znaczenia, aż do momentu, gdy nagle piosenka się skończyła, a ja zostałem na trasie sam, bez oznaczeń i z poczuciem „dania d...y”. Co było robić, zarządziłem odwrót i po jakimś czasie w oddali zobaczyłem Darka (Rewersa), który właśnie zbiegał z trasy we właściwą ścieżkę.
TAKTYKA
Planu na odwrocie numeru nie było. Tak
jak wspomniałem miałem pobiec, postawić się do pionu, poszukać
motywacji i powalczyć. Zacząłem spokojnie, ale gdzieś po dwóch,
czy trzech godzinach uznałem, że spróbuję przycisnąć i zejść
poniżej dziesięciu godzin. Może to był błąd, może
niepotrzebnie kombinowałem, ale nie żałuję. Biegłem równo, bez
zadyszki, bardzo fajnie. Nawet dodatkowe kilometry nie sprawiały
kłopotu. Nawet gdy się gubiłem to po kilku kilometrach znowu
lądowałem na czele peletonu. Z Darkiem wpadliśmy razem na punkt
pod Decathlonem, skąd ruszała 30stka, a my pojawiliśmy się tam
kilka chwil przed ich startem. Tuż przed punktem przywitali mnie
Piotr i Kubą, w oddali słychać było oklaski i ktoś zaczął
śpiewać „100 lat”. Patrzę i z uśmiechem wołam, ludzie
jeszcze nic nie nabiegliśmy. Ruszyliśmy razem z cała grupą,
biegło się super, jednak gdzieś kolejny raz stanąłem fatalnie i
tym razem skurcz przeciął cała nogę, raz lewą, a za chwilę
prawą. Darek został gdzieś z tyłu, a ja zaciskając zęby biegłem
dalej. Ale dalej w tym wypadku nie znaczyło daleko, po kilku
kilometrach padłem. Nogi odmówiły posłuszeństwa, skurcze
załatwiły sprawę, zobaczyłem tylko oddalającego się Darka, a
przed oczami pojawiła się dłoń brata, który pomógł mi wstać.
Od jego startu nasze tempo było zbyt mocne, jednak teraz gdy dopadła
mnie niemoc, szybko mnie dogonił. Skurcze demolowały moje nogi,
mogłem powiedzieć, że jest po wszystkim. Kilka kroków do przodu,
próba biegu i znowu marsz i tak na okrągło. Gdzieś na punkcie w
okolicach 83 kilometra pogodziłem się z tym, że utrzymanie nawet
tego drugiego miejsca będzie graniczyło z cudem. Częściej szedłem
niż biegłem. Gdzieś po drodze na Matemblewie zobaczyłem napis na
ścieżce zagrzewający mnie i Gosię (Szydłowską) do walki. To
Jacek (Szydłowski) dobry kumpel z Trójmiasta zrobił nam
niespodziankę. Ktoś wyciągnął dłoń poczęstował fiolką z
magnezem raz i drugi, nie liczyłem na cud, ale to pozwoliło mi
oszukać głowę. Piotrek z Kubą biegli cały czas obok, wspierali i
dopingowali. Nie pozostało nic innego jak napierać. Biegłem,
kolejne kilometry mijały i nadal nikt z długiej trasy mnie nie
wyprzedził. Dziwne. Teraz to ja dyktowałem tempo, a chłopaki
musiały mnie gonić. Przed metą zaproponowałem Kubie i Piotrowi,
aby mieli swoje pięć minut i w chwale sami wbiegli na metę. Nie
chciałem zabierać im radości z pierwszego ultra. Dobiegłem do
mety, dostałem szampana, przywitał mnie mile Benek (Piotr Bętkowski) i... z trudem
usiadłem sobie na skrzyni dając odpust zmęczonym nogom. Darek
wrzucił mi prawie 5 minut. Nie było źle, serdecznie mu
pogratulowałem i cieszyłem się z dobrego miejsca. Dawid pojawił
się chwilę za mną na czwartej pozycji.
ATMOSFERA
To naprawdę były niezwykłe zawody i
nie tylko dlatego, że zorganizowane w rodzinnych stronach.
Zaskoczył mnie widok przygotowującego się do występów wokalnego
zespołu „Kaszubki” z Koła Gospodyń Wiejskich z Chwaszczyna, aż
szkoda że się nie załapałem na show. Ale widok pięknie
wystrojonych dam był co najmniej mocno zaskakujący :) Na mecie
także miał miejsce finał biegowego święta jakim była Kaszubska
Poniewierka. Pyszne jadło, którego nie zabrakło do końca dnia, a
już o zmroku można było sięgać po dania do woli. Trunek tez
podawano wyśmienity, bowiem jednym ze sponsorów był browar z
Kościerzyny, ten sam, który mijałem kilka razy w tygodniu, gdy
szedłem na trening koszykówki na Sokolnię. Nie było problemu z
doprowadzeniem się do użytku, do naszej dyspozycji oddano szatnie i
prysznice pobliskiego ośrodka sportowego. Wokoło masa
uśmiechniętych biegaczy i kibiców, a wśród nich Benek, który
szalał z mikrofonem, pełniąc rolę gospodarza domu. Końcowe
losowanie to był prawdziwy festiwal żartów i miłych niespodzianek
dla wszystkich zebranych. Co mnie jeszcze zauroczyło? Kaszuby! Tak,
to miejsce wyjątkowe, piękne widokowo i jakże inne od tych
górskich krajobrazów, do których tak się przyzwyczaiłem.
Zabrakło może szczytów i rozległych widoków, chociaż i te
zdarzały się po wejściu do Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego.
Jednak to, co najbardziej wryło się w moją pamięć to jeziora,
przepiękne mgły i jeszcze bardziej uroczy świt. Podczas biegu
głowa chciała mi się ukręcić na szyi bo czerpałem z tych
widoków pełnymi garściami. W zdecydowanej większości były to
dla mnie miejsca, które odwiedziłem po raz pierwszy w życiu i
wiem, że na pewno tam wrócę. Na pewno z rodzinką, a i biegowo z
ogromną chęcią.
Kaszubska Poniewierka – warto o tym
pamiętać, warto to przeżyć!