Ostatnie tygodnie przed startem były
tak ciężkie w pracy, że chodziłem po suficie. Nie było czasu na
nic. Odpoczynek zostawiłem na 4-5 dób przed startem i musiało
wystarczyć. Data padła już wcześniej, nie było odwrotu, czyli
jedna z tych imprez, która ma się odbyć bez względu na warunki
atmosferyczne.
Zaczęło się pięknie, środa..
deszczowo na górze, ślisko i bardzo mgliście... dokładnie tak jak
lubię. Biegnę sam, gdyż dokładnie taki był plan, abym ochłonął,
poczuł szlak, zaprzyjaźnił się sam z sobą, złapał odpowiedni
rytm i nie tracił sił na rozmowy. Cały czas spokojnie, pilnując
tętna i samopoczucia - przyjemne. Biegnie mi się lekko, stale na
hamulcu i w końcu skupiony tylko na kolejnych miejscach, które
wyryły się w mojej głowie. Na samą wyrypę cieszyłem się już
od poniedziałku, gdy pod wpływem piosenki „Dancing in the
moonlight” wszystkie jej elementy znalazły odpowiednie miejsce w
mojej głowie.
Od Węgierskiej Górki biegnę z
Wojtkiem Probstem, nieźle się bawimy, a żartom dosłownie nie ma
końca. Kilometry mijają, tempo nieco wzrasta, ale pod kontrolą.
Gdy jest za szybko, zwalniamy, nie boimy się przejść do marszu
nawet wtedy, gdy sił spokojnie starczyłoby na kolejny fajny
podbieg, czy mocniejszy zbieg. Korekta planu, której dokonuję po
konsultacjach ma na celu doprowadzić mnie do Wołosatego. Mimo że
oczami kieruję się do zdecydowanie bliższych celów, meta w
Bieszczadach jest czymś nieodzownym. Nie ma miejsca na otwarte
złamanie, które zapewne w tym roku i tak by nie zadziałało. Zbyt
dużo czasu poświeciłem na to, zbyt wiele ludzi włączyło się w
pomoc abym zastanawiał się nad opcją B, czy C. Może być tylko
szybciej lub wolniej ale finał jeden.
Na punktach szaleje Paweł Jach
wspierany przez szefa supportu, czyli Krzycha Dołęgowskiego. Zupa
leje się strumieniami, a kilometry mijają, a gdy przedzierając się
gdzieś na Równicy przez krzaki, gałąź wygina moje usta w
uśmiech, to ten nie znika mi już do końca.
W Rabce lub też trochę przed nią,
skończyła się niepogoda, a do zespołu dołącza Tomek Niezgódka,
kumpel z Wrocławia i kolejny radosny człowiek w tej ekipie. To nasz
znak rozpoznawczy, muchy na zębach i iskierki w oczach. W pewnym
momencie dopada nas dwóch Piotrków: Biernawski i Huzior, czego
efektem jest zbieranie grzybów, dziwna to próba bicia rekordu. Ani
się obejrzałem i fatalne warunki w Beskidzie Śląskim i Żywiecki,
masy wody i dosłownie łemkowskiego błota zaczynają znikać. Jest
przyjemnie, może nawet miejscami zbyt ciepło, a tempo nie spada.
Szybki nocleg na Prehybie i zmiana ekipy w której pojawili się Adam
Banaszek i Mateusz Dzieżok i w takim składzie zaliczamy pierwszą
cichą noc. Rozmyślaniom nie ma końca, jeszcze godzina tych
kontemplacji i padłbym po przegrzaniu zwoju mózgowego :) Dobrze,
dobrze w ostatniej części tego etapu przypomina mi się scena ze
Shreka, więc las od czasu do czasu słychać pytanie „daleko
jeszcze”? Jeszcze tylko Jaworzyna Krynicka i fatalne zejście, tak
je pamiętam z poprzedniej próby i tym razem jest podobnie. Kolana
dostają nieźle w kość, na tyle, że Górę Parkową pokonuję
spacerkiem, aby się do końca nie zajechać. W końcu Krynica i
Hotel Mercure przygotowany na nasze przyjście przez samego
właściciela Konrada Motyla. Jedzenie świetne, a spanie jeszcze
lepsze, no i po ledwo 51 godzinach z małym hakiem mogę się
wykąpać. Dziwne, że w ogóle wylazłem spod tego prysznica. No
może kolejność tych wszystkich czynności w rzeczywistości
wyglądała nieco inaczej. Z hotelu wybiegamy z Wojtkiem i Andrzejem
Zyskowskim, jest przyjemnie, lekko i stale zgodnie z planem. Humory
dopisują. Stopy wróciły do swojego rozmiaru, a drobne bóle
zamykam w sobie jak w puszcze Pandory. Już widziałem jak informacja
o delikatnie zmacerowanych stopach urosła w oczach obserwatorów do
olbrzymich problemów. Jeszcze chwilę i ja sam uwierzyłbym, że się
z nimi borykam :)
Cały czas noga podaje,
płaskie i z góry biegiem, podejścia mocno ale w marszu. Górka i
zbieg, ten schemat funkcjonuje dobrze i cały czas bez zmian. Po
drodze zupa na gościnie u Mikołaja Barysznikowa, spotkanie z
Marcinem Świercem i dalej przed siebie. Jeszcze dobrze nie
wystartowałem i kolejna przerwa, tym razem obowiązkowa wizyta w
Bacówce pod Bartnem i chwila rozmowy z Andrzejem, równie
obowiązkowe zdjęcie i jazda. Przy stole drobna reprymenda od
Krzycha, abym może w końcu wrócił na szlak. No i idziemy.
Biegniemy w czwórkę, gdyż Adam dołączył w Wołowcu i dzięki
temu nasza radosna kamanda zatapia się w błocie jak żółta łódź
podwodna. Jeszcze na bagnisku nasza drużyna nie wiadomo z jakich
przyczyn rozłącza się. Frodo, czyli ja, podąża z powrotem w
kierunku Ustronia. Muszę przyznać, że zakręciłem się tak, iż z
uporem maniaka tłumaczyłem chłopakom, że idą w złym kierunku, a
ja nie mam zamiaru pchać się znów w tą maź. Wtedy nie zważając
na błoto, masy wody wprost do mnie przybiegł Wojtek. Jak dziecku,
na mapie, wskazuje właściwy kierunek. Ta cała sytuacja stawia
mnie do pionu, poirytowany nieco skupiam się na planie. Dobieg do
Chyrowej dłuży się okrutnie. Już wiadomo, że kolejne kryzysy
będą już tylko głębsze. Na dodatek gdzieś na zbiegu skręcam
nogę, a pęcherz na palcu pęka. To jednak detale, nogę udaje się
naprowadzić na właściwe tory, a ból nieco ignorowany w końcu
ustępuje. Dopadam do samochodu Piotra Stanisławskiego, gdyż
chłopaki gdzieś zniknęli, a to auto stało tuż przy szlaku.
Zasypiam natychmiast, budzę się zziębnięty. Chwilę później
widzę Krzycha kroczącego w moją stronę. Wyłażę z auta i idę
pod cerkiew gdzie Mateusz pichci coś na gazie. Mimo, że zmęczenie
daje mi już nieźle w kość, to jednak nadal bawię się nieźle.
To idziemy, to biegniemy dalej z samym Adamem, dużo rozmawiamy i
podziwiamy wspaniałe widoki i przepiękną paletę barw. Trudne na
ŁUT podejścia robimy z uśmiechem na twarzy. Iwonicz i Rymanów
dosłownie połykamy w okamgnieniu stale uciekając przed zawodnikami
z tras Łemkowyny. Dobiegają do nas i pozdrawiają. Ładują mój
akumulator, a ja biegnę dalej. Dopadam do Puław w naprawdę dobrym
stanie, pyszna zupa, ziemniaczki i gotowy do startu z zawodnikami
30stki. Ruszam z Andrzejem. Pierwszy kryzys dopada mnie jeszcze za
dnia, padam na folię NRC i śpię kilkanaście minut , wstaję i
czuję się jakbym właśnie zaczynał. Doganiam Piotra Falkowskiego
i po krótkiej rozmowie i dojściu do mnie Andrzeja.... ruszamy
ostro nic nie robiąc sobie z faktu przebiegniętych już ponad 380
km. Biegniemy, na zbiegu na pełnej fantazji i do przodu, dopiero
błoto lekko nas wyhamowało i przechodzimy do marszu. W tym momencie
dobiega do nas zawodnik, przybija z nami piątki, gratuluje i życzy
powodzenia. Gonił nas już spory kawałek, myślał, że już nie
zdąży przed Komańczą, co oni sypali do tych ogórków kiszonych
na punkcie, że tak jeszcze potrafiłem gnać?
W Komańczy tłumy ludzi
oczekujących na swoich bliskich, doping niesie mnie prosto przez
linię mety pod prysznic. Dostaję porcję jakiegoś pieroga,
krokieta, nie ważne co, istotne, że to już nie pomidorowa. Była
pyszna, Gosia dała na ostro i słono jak lubię, ale teraz po kilku
dniach na hasło pomidorowa robi mi się słabo. W końcu widzę
Kamila Klicha, którego wypatrywałem od rana, pojawia się w
najwłaściwszym momencie. Ruszamy na ostatnią setkę, w sumie nawet
98 km. Te 2 km niby nic, a robi różnicę. Jeszcze do Przełęczy
Żebrak jakoś idzie, czasem biegniemy, Kamil nawiguje i idzie
sprawnie. Ale już czuję, że ta noc będzie ciężka. Nie chodzi o
siłę, czy jej brak, organizm domaga się snu jak wody, a ja jednak
nie zatrzymuję się tylko lecę do punktu, który określiłem w
planie. To musi kosztować i kosztuje. Zamiotło mnie dosłownie 3-4
km dalej. Idę, a raczej rzucam nogi na prawo i lewo, męczę się
okrutnie. W końcu mówię, że muszę się zdrzemnąć bo nie dam
rady dojść do Cisnej. Padam pod drzewem, folia NRC, chłopaki mnie
okrywają, a ja słyszę swoje własne chrapanie jeszcze zanim
odpływam. Długie 10 minut mija, wstaję i idę dalej. Po kolejnym
kilometrze moje oczy nadal się zamykają, droga zanika, lecę siłą
bezwładu. W głowie tylko kołacze mi rada „zachowaj odrobinę sił
na zejście pod wyciągiem”. W końcu jakieś czołówki, Krzysiek
z Wojtkiem wyszli mi naprzeciw. Widząc mój stan zaczynają śpiewać
kolędy, dzieje się na grubo. Potem „Baranek” Kultu i na
głowie... czołówka, reanimują mi nieco uśmiech, ale ten z serii
głupkowatych :) Wpadam do Hona prawie na odlocie. Prysznic stawia
mnie na nogi, bez jedzenia idę spać. Za 3 godziny mam ruszyć na
ostatnią prostą. Po 10 minutach budzi mnie huk, cola wybuchła w
bidonie. Ludzie dlaczego akurat teraz. Wreszcie odpływam i nagle po
około 2h zrywam się z przekonany, że zaspałem. Nie tylko ja,
podobnie sen przerywają Wojtek i Krzysiek.
Wstaję i ruszam, nogi nieco
dokuczają na asfalcie więc maszeruję bardzo spokojnie, ale już
wiem, meta jest naprawdę blisko. W końcu to moje znane i lubiane
Bieszczady, tu czuję się jak w domu i wiem, co mnie czeka zaraz za
rogiem. Razem z Wojtkiem i Kamilem mocno wchodzimy na Jasło i
zbiegamy do wsi Smerek. Na przeciw wybiega nam Tomek Komisarz, który
idealnie pasuje do naszych roześmianych twarzy. Tempo wzrasta, a
nasza ekipa przyjeżdża kilka minut po nas. Kolejne mocne podejście,
tym razem na Smerek, na połoninach i zejściach poruszam się
spokojnie, jest dość ślisko i nie ma co ryzykować. Gdy miękko to
biegnę, na kamieniach raczej truchtam i przechodzę do marszu. Meta
jest już na wyciągnięcie dłoni, nie ma co kozaczyć, można
zyskać 30 minut lub stracić wszystko.
Ostatni piknik w Berehach,
jedna jajecznica to mało. Chcę kolejnej. Mateusz dwoi się i troi,
a za autem już trzy niesprawne maszynki gazowe. Ruszam, a Caryńska
pada w naprawdę niezłym tempie. Mijamy ludzi na szlaku i pędzimy.
Normalnie powiedziałbym wolno, ale teraz z bagażem kilkuset
kilometrów w nogach tempo może zaskakiwać. Cały czas rozmawiamy i
bawimy się świetnie. Chłopaki pilnują, abym jadł i pił, lecą
jak z jajem do Wołosatego. W Ustrzykach nie ma nawet czasu na
postój, chcemy to skończyć sprawnie i szybko. Adam zdobywa lody i
zaopatrzeni w pyszne łakocie ruszamy na Szeroki Wierch. Pod Tarnicą
spotykamy się z resztą bohaterów tej akcji lecimy wszyscy
(alfabetycznie): Adam, Andrzej, Kamil, Krzysiek, Mateusz, Tomek,
Wojtek (na mecie będzie czekał Paweł, zabraknie tylko drugiego
Tomka). No i oczywiście Łukasz Buszka, dzięki któremu ta próba zyskała obraz w pięknie zatrzymanych kadrach :)
Jest przyjemnie, wszyscy uśmiechnięci i wzruszeni. Rozsypaniec i … pożegnanie z tym wyzwaniem. Został tylko bieszczadzki asfalt. Każdy metr szybciej i szybciej. Wsłuchuję się w oddechy i pędzę przed siebie, do znaku , do kropy oznaczającej koniec. Wojtek później podaje 4:20 na podbiegu, 3:45 na zbiegu. Niesie mnie, już wiem, że to zrobiłem. Koniec z domysłami stoję przed znakiem kończącym wyrypę. To była piękna przygoda, z grupą świetnych, sprawdzonych przyjaciół. Na pewno przez te 108 godzin i 55 minut poznaliśmy się jeszcze lepiej.
Dziękuję wszystkim
PS.
Projekt GSB 2.0 wskrzesiłem z Kamilem
w Schronisku pod Honem dwa lata temu i od tego czasu gdzieś w mojej
głowie ta idea rosła, zmieniała swój kształt, dojrzewała,
nabierała kształtów i z każdym dniem stawała się wyraźniejsza.
Nie liczyłem na cud, wierzyłem, że pracą, poświęceniem mogę
zbliżyć się do fenomenalnego wyniku Maćka Więcka. Maćka, który
wraz z Krzychem był pierwszą postacią ultra, które poznałem i
podziwiałem, które bardzo szanuje do dziś. Z biegiem lat
poznawałem innych ludzi, sam przesuwając swoje pionki na planszach
biegowego wtajemniczenia. W końcu po poprzednim starcie w GSB
stwierdziłem, że potrzebuję niezłego kopa i tego sprzedał mi
Piotrek Hercog, z którego wskazówek, planów korzystam do dzisiaj.
Było ciężko, jednak nie tak jak na zajęciach u Krzycha Rygiela,
sadysty z CF :) Dał mi ostro w kość, ale mimo wszystko trudno mnie
złamać :) Mijały miesiące, po roku dokręcania śruby coś
strzeliło i gdyby nie Jędrzej Karpowicz i jego magiczne fizjo do te
pory chodziłbym z balkonikiem :) Ja się tylko nie zatrzymywałem,
oni doprowadzili mnie na start. Resztę znacie.
Dziękuję również wsparciu technicznemu firmom inov8, Garmin, Silva, Salter i Compex za dużą pomoc!
Jeszcze raz dzięki !
Piękna historia! Jeszcze raz gratulacje :)
OdpowiedzUsuńdzięki :)
UsuńMega wyczyn! Podziwiam.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Michał
dzięki :)
UsuńFajnie napisane. W tym roku zaliczyłeś kilka niesamowitych startów, w tym słynne UTMB, ze świetnym startem, ale ta historia najlepiej pokazuje, jak realizują się marzenia biegowe o niemożliwym. Wielkie brawa ������
OdpowiedzUsuńTen rok mimo kontuzji był naprawdę udany, ze świetną wisienką na torcie. Jeszcze tylko uzupełnię wpisy i będę na zero z tyłu :)
UsuńJa dziękuję za tą kropkę, którą moglibyśmy śledzić. Gratuluję!
OdpowiedzUsuńBardzo proszę i polecam się na przyszłość, na pewno coś wymyślę :P Dzięki :)
Usuń