sobota, 21 października 2017

Z uśmiechem przez Główny Szlak Beskidzki!

Dużo by tu dziękować, bo ludzi spora zebrała się grupa, która mi pomagała, pchała kropka i myślami przeganiała złowrogie chmury. Część parła ramię w ramię ze mną, swoimi oddechami grzali zimne noce, a szerokimi barami osłaniali mnie przed wiatrem... no tak wiem, fantazja mnie poniosła. Przyznaję nie raz wystawałem ponad ich głowy, czy tez biegłem z przodu lub snułem się daleko z tyłu. Dziękuję wszystkim, którzy namacalnie i nienamacalnie byli zaangażowani w ten projekt oraz naprawdę niezliczonej grupie ludzi, którzy bez względu na porę obserwowali kropka, pod którym się schowałem.

Ostatnie tygodnie przed startem były tak ciężkie w pracy, że chodziłem po suficie. Nie było czasu na nic. Odpoczynek zostawiłem na 4-5 dób przed startem i musiało wystarczyć. Data padła już wcześniej, nie było odwrotu, czyli jedna z tych imprez, która ma się odbyć bez względu na warunki atmosferyczne.

Zaczęło się pięknie, środa.. deszczowo na górze, ślisko i bardzo mgliście... dokładnie tak jak lubię. Biegnę sam, gdyż dokładnie taki był plan, abym ochłonął, poczuł szlak, zaprzyjaźnił się sam z sobą, złapał odpowiedni rytm i nie tracił sił na rozmowy. Cały czas spokojnie, pilnując tętna i samopoczucia - przyjemne. Biegnie mi się lekko, stale na hamulcu i w końcu skupiony tylko na kolejnych miejscach, które wyryły się w mojej głowie. Na samą wyrypę cieszyłem się już od poniedziałku, gdy pod wpływem piosenki „Dancing in the moonlight” wszystkie jej elementy znalazły odpowiednie miejsce w mojej głowie.


Od Węgierskiej Górki biegnę z Wojtkiem Probstem, nieźle się bawimy, a żartom dosłownie nie ma końca. Kilometry mijają, tempo nieco wzrasta, ale pod kontrolą. Gdy jest za szybko, zwalniamy, nie boimy się przejść do marszu nawet wtedy, gdy sił spokojnie starczyłoby na kolejny fajny podbieg, czy mocniejszy zbieg. Korekta planu, której dokonuję po konsultacjach ma na celu doprowadzić mnie do Wołosatego. Mimo że oczami kieruję się do zdecydowanie bliższych celów, meta w Bieszczadach jest czymś nieodzownym. Nie ma miejsca na otwarte złamanie, które zapewne w tym roku i tak by nie zadziałało. Zbyt dużo czasu poświeciłem na to, zbyt wiele ludzi włączyło się w pomoc abym zastanawiał się nad opcją B, czy C. Może być tylko szybciej lub wolniej ale finał jeden.

Na punktach szaleje Paweł Jach wspierany przez szefa supportu, czyli Krzycha Dołęgowskiego. Zupa leje się strumieniami, a kilometry mijają, a gdy przedzierając się gdzieś na Równicy przez krzaki, gałąź wygina moje usta w uśmiech, to ten nie znika mi już do końca.


W Rabce lub też trochę przed nią, skończyła się niepogoda, a do zespołu dołącza Tomek Niezgódka, kumpel z Wrocławia i kolejny radosny człowiek w tej ekipie. To nasz znak rozpoznawczy, muchy na zębach i iskierki w oczach. W pewnym momencie dopada nas dwóch Piotrków: Biernawski i Huzior, czego efektem jest zbieranie grzybów, dziwna to próba bicia rekordu. Ani się obejrzałem i fatalne warunki w Beskidzie Śląskim i Żywiecki, masy wody i dosłownie łemkowskiego błota zaczynają znikać. Jest przyjemnie, może nawet miejscami zbyt ciepło, a tempo nie spada. Szybki nocleg na Prehybie i zmiana ekipy w której pojawili się Adam Banaszek i Mateusz Dzieżok i w takim składzie zaliczamy pierwszą cichą noc. Rozmyślaniom nie ma końca, jeszcze godzina tych kontemplacji i padłbym po przegrzaniu zwoju mózgowego :) Dobrze, dobrze w ostatniej części tego etapu przypomina mi się scena ze Shreka, więc las od czasu do czasu słychać pytanie „daleko jeszcze”? Jeszcze tylko Jaworzyna Krynicka i fatalne zejście, tak je pamiętam z poprzedniej próby i tym razem jest podobnie. Kolana dostają nieźle w kość, na tyle, że Górę Parkową pokonuję spacerkiem, aby się do końca nie zajechać. W końcu Krynica i Hotel Mercure przygotowany na nasze przyjście przez samego właściciela Konrada Motyla. Jedzenie świetne, a spanie jeszcze lepsze, no i po ledwo 51 godzinach z małym hakiem mogę się wykąpać. Dziwne, że w ogóle wylazłem spod tego prysznica. No może kolejność tych wszystkich czynności w rzeczywistości wyglądała nieco inaczej. Z hotelu wybiegamy z Wojtkiem i Andrzejem Zyskowskim, jest przyjemnie, lekko i stale zgodnie z planem. Humory dopisują. Stopy wróciły do swojego rozmiaru, a drobne bóle zamykam w sobie jak w puszcze Pandory. Już widziałem jak informacja o delikatnie zmacerowanych stopach urosła w oczach obserwatorów do olbrzymich problemów. Jeszcze chwilę i ja sam uwierzyłbym, że się z nimi borykam :)


Cały czas noga podaje, płaskie i z góry biegiem, podejścia mocno ale w marszu. Górka i zbieg, ten schemat funkcjonuje dobrze i cały czas bez zmian. Po drodze zupa na gościnie u Mikołaja Barysznikowa, spotkanie z Marcinem Świercem i dalej przed siebie. Jeszcze dobrze nie wystartowałem i kolejna przerwa, tym razem obowiązkowa wizyta w Bacówce pod Bartnem i chwila rozmowy z Andrzejem, równie obowiązkowe zdjęcie i jazda. Przy stole drobna reprymenda od Krzycha, abym może w końcu wrócił na szlak. No i idziemy. Biegniemy w czwórkę, gdyż Adam dołączył w Wołowcu i dzięki temu nasza radosna kamanda zatapia się w błocie jak żółta łódź podwodna. Jeszcze na bagnisku nasza drużyna nie wiadomo z jakich przyczyn rozłącza się. Frodo, czyli ja, podąża z powrotem w kierunku Ustronia. Muszę przyznać, że zakręciłem się tak, iż z uporem maniaka tłumaczyłem chłopakom, że idą w złym kierunku, a ja nie mam zamiaru pchać się znów w tą maź. Wtedy nie zważając na błoto, masy wody wprost do mnie przybiegł Wojtek. Jak dziecku, na mapie, wskazuje właściwy kierunek. Ta cała sytuacja stawia mnie do pionu, poirytowany nieco skupiam się na planie. Dobieg do Chyrowej dłuży się okrutnie. Już wiadomo, że kolejne kryzysy będą już tylko głębsze. Na dodatek gdzieś na zbiegu skręcam nogę, a pęcherz na palcu pęka. To jednak detale, nogę udaje się naprowadzić na właściwe tory, a ból nieco ignorowany w końcu ustępuje. Dopadam do samochodu Piotra Stanisławskiego, gdyż chłopaki gdzieś zniknęli, a to auto stało tuż przy szlaku. Zasypiam natychmiast, budzę się zziębnięty. Chwilę później widzę Krzycha kroczącego w moją stronę. Wyłażę z auta i idę pod cerkiew gdzie Mateusz pichci coś na gazie. Mimo, że zmęczenie daje mi już nieźle w kość, to jednak nadal bawię się nieźle. To idziemy, to biegniemy dalej z samym Adamem, dużo rozmawiamy i podziwiamy wspaniałe widoki i przepiękną paletę barw. Trudne na ŁUT podejścia robimy z uśmiechem na twarzy. Iwonicz i Rymanów dosłownie połykamy w okamgnieniu stale uciekając przed zawodnikami z tras Łemkowyny. Dobiegają do nas i pozdrawiają. Ładują mój akumulator, a ja biegnę dalej. Dopadam do Puław w naprawdę dobrym stanie, pyszna zupa, ziemniaczki i gotowy do startu z zawodnikami 30stki. Ruszam z Andrzejem. Pierwszy kryzys dopada mnie jeszcze za dnia, padam na folię NRC i śpię kilkanaście minut , wstaję i czuję się jakbym właśnie zaczynał. Doganiam Piotra Falkowskiego i po krótkiej rozmowie i dojściu do mnie Andrzeja.... ruszamy ostro nic nie robiąc sobie z faktu przebiegniętych już ponad 380 km. Biegniemy, na zbiegu na pełnej fantazji i do przodu, dopiero błoto lekko nas wyhamowało i przechodzimy do marszu. W tym momencie dobiega do nas zawodnik, przybija z nami piątki, gratuluje i życzy powodzenia. Gonił nas już spory kawałek, myślał, że już nie zdąży przed Komańczą, co oni sypali do tych ogórków kiszonych na punkcie, że tak jeszcze potrafiłem gnać?


W Komańczy tłumy ludzi oczekujących na swoich bliskich, doping niesie mnie prosto przez linię mety pod prysznic. Dostaję porcję jakiegoś pieroga, krokieta, nie ważne co, istotne, że to już nie pomidorowa. Była pyszna, Gosia dała na ostro i słono jak lubię, ale teraz po kilku dniach na hasło pomidorowa robi mi się słabo. W końcu widzę Kamila Klicha, którego wypatrywałem od rana, pojawia się w najwłaściwszym momencie. Ruszamy na ostatnią setkę, w sumie nawet 98 km. Te 2 km niby nic, a robi różnicę. Jeszcze do Przełęczy Żebrak jakoś idzie, czasem biegniemy, Kamil nawiguje i idzie sprawnie. Ale już czuję, że ta noc będzie ciężka. Nie chodzi o siłę, czy jej brak, organizm domaga się snu jak wody, a ja jednak nie zatrzymuję się tylko lecę do punktu, który określiłem w planie. To musi kosztować i kosztuje. Zamiotło mnie dosłownie 3-4 km dalej. Idę, a raczej rzucam nogi na prawo i lewo, męczę się okrutnie. W końcu mówię, że muszę się zdrzemnąć bo nie dam rady dojść do Cisnej. Padam pod drzewem, folia NRC, chłopaki mnie okrywają, a ja słyszę swoje własne chrapanie jeszcze zanim odpływam. Długie 10 minut mija, wstaję i idę dalej. Po kolejnym kilometrze moje oczy nadal się zamykają, droga zanika, lecę siłą bezwładu. W głowie tylko kołacze mi rada „zachowaj odrobinę sił na zejście pod wyciągiem”. W końcu jakieś czołówki, Krzysiek z Wojtkiem wyszli mi naprzeciw. Widząc mój stan zaczynają śpiewać kolędy, dzieje się na grubo. Potem „Baranek” Kultu i na głowie... czołówka, reanimują mi nieco uśmiech, ale ten z serii głupkowatych :) Wpadam do Hona prawie na odlocie. Prysznic stawia mnie na nogi, bez jedzenia idę spać. Za 3 godziny mam ruszyć na ostatnią prostą. Po 10 minutach budzi mnie huk, cola wybuchła w bidonie. Ludzie dlaczego akurat teraz. Wreszcie odpływam i nagle po około 2h zrywam się z przekonany, że zaspałem. Nie tylko ja, podobnie sen przerywają Wojtek i Krzysiek.



Wstaję i ruszam, nogi nieco dokuczają na asfalcie więc maszeruję bardzo spokojnie, ale już wiem, meta jest naprawdę blisko. W końcu to moje znane i lubiane Bieszczady, tu czuję się jak w domu i wiem, co mnie czeka zaraz za rogiem. Razem z Wojtkiem i Kamilem mocno wchodzimy na Jasło i zbiegamy do wsi Smerek. Na przeciw wybiega nam Tomek Komisarz, który idealnie pasuje do naszych roześmianych twarzy. Tempo wzrasta, a nasza ekipa przyjeżdża kilka minut po nas. Kolejne mocne podejście, tym razem na Smerek, na połoninach i zejściach poruszam się spokojnie, jest dość ślisko i nie ma co ryzykować. Gdy miękko to biegnę, na kamieniach raczej truchtam i przechodzę do marszu. Meta jest już na wyciągnięcie dłoni, nie ma co kozaczyć, można zyskać 30 minut lub stracić wszystko.

Ostatni piknik w Berehach, jedna jajecznica to mało. Chcę kolejnej. Mateusz dwoi się i troi, a za autem już trzy niesprawne maszynki gazowe. Ruszam, a Caryńska pada w naprawdę niezłym tempie. Mijamy ludzi na szlaku i pędzimy. Normalnie powiedziałbym wolno, ale teraz z bagażem kilkuset kilometrów w nogach tempo może zaskakiwać. Cały czas rozmawiamy i bawimy się świetnie. Chłopaki pilnują, abym jadł i pił, lecą jak z jajem do Wołosatego. W Ustrzykach nie ma nawet czasu na postój, chcemy to skończyć sprawnie i szybko. Adam zdobywa lody i zaopatrzeni w pyszne łakocie ruszamy na Szeroki Wierch. Pod Tarnicą spotykamy się z resztą bohaterów tej akcji lecimy wszyscy (alfabetycznie): Adam, Andrzej, Kamil, Krzysiek, Mateusz, Tomek, Wojtek (na mecie będzie czekał Paweł, zabraknie tylko drugiego Tomka). No i oczywiście Łukasz Buszka, dzięki któremu ta próba zyskała obraz w pięknie zatrzymanych kadrach :)


Jest przyjemnie, wszyscy uśmiechnięci i wzruszeni. Rozsypaniec i … pożegnanie z tym wyzwaniem. Został tylko bieszczadzki asfalt. Każdy metr szybciej i szybciej. Wsłuchuję się w oddechy i pędzę przed siebie, do znaku , do kropy oznaczającej koniec. Wojtek później podaje 4:20 na podbiegu, 3:45 na zbiegu. Niesie mnie, już wiem, że to zrobiłem. Koniec z domysłami stoję przed znakiem kończącym wyrypę. To była piękna przygoda, z grupą świetnych, sprawdzonych przyjaciół. Na pewno przez te 108 godzin i 55 minut poznaliśmy się jeszcze lepiej.

Dziękuję wszystkim


PS.

Projekt GSB 2.0 wskrzesiłem z Kamilem w Schronisku pod Honem dwa lata temu i od tego czasu gdzieś w mojej głowie ta idea rosła, zmieniała swój kształt, dojrzewała, nabierała kształtów i z każdym dniem stawała się wyraźniejsza. Nie liczyłem na cud, wierzyłem, że pracą, poświęceniem mogę zbliżyć się do fenomenalnego wyniku Maćka Więcka. Maćka, który wraz z Krzychem był pierwszą postacią ultra, które poznałem i podziwiałem, które bardzo szanuje do dziś. Z biegiem lat poznawałem innych ludzi, sam przesuwając swoje pionki na planszach biegowego wtajemniczenia. W końcu po poprzednim starcie w GSB stwierdziłem, że potrzebuję niezłego kopa i tego sprzedał mi Piotrek Hercog, z którego wskazówek, planów korzystam do dzisiaj. Było ciężko, jednak nie tak jak na zajęciach u Krzycha Rygiela, sadysty z CF :) Dał mi ostro w kość, ale mimo wszystko trudno mnie złamać :) Mijały miesiące, po roku dokręcania śruby coś strzeliło i gdyby nie Jędrzej Karpowicz i jego magiczne fizjo do te pory chodziłbym z balkonikiem :) Ja się tylko nie zatrzymywałem, oni doprowadzili mnie na start. Resztę znacie.

PS2.

Dziękuję również wsparciu technicznemu firmom inov8, Garmin, Silva, Salter i Compex za dużą pomoc!


Jeszcze raz dzięki !