To miał być ostatni
start w tym sezonie. Noga już nieco zmęczona, na dodatek jak przed
każdym startem to i tym razem coś musiało nawalić – tym razem
mięsień płaszczowy łydy. Kontuzję przyjąłem jak dobrą monetę,
przecież nie inaczej było chociażby na Biegu 7 Szczytów, czy
Kaszubskiej Poniewierce.
Plan przygotowany, pogoda
miała być znośna więc nic innego tylko walczyć. Z założeń
pierwszą dziesiątkę brałem w ciemno, ale gdzieś rozpisałem
sobie czas tak, aby zahaczyć o pudło. Tym razem o pewności nie
mogło być mowy, nie miałem pojęcia jak wytrzyma mój organizm, a
też nie miałem w planie totalnej rozwałki tuż przed
roztrenowaniem.
Zacząłem wolno,
spokojnie, a widząc co się dzieje, nawet jeszcze delikatnie
odpuściłem, mając świadomość, że w tych warunkach sił będzie
ubywać dużo szybciej niż normalnie. Padało do samego startu, było
bardzo ślisko i grząsko. Już na pierwszych 10 kilometrach
zaliczyłem kilka pięknych upadków, w ustach już po pierwszym
poczułem błoto, a piasek na zębach towarzyszył mi już do samej
mety. Wraz z pierwszym lądowaniem na ziemi wybiłem sobie dwa
paluchy ze śródręcza, ale to detal. Na rękach nie miałem zamiaru
biec. Pogoda z niezłej, zmieniała się w niezbyt sprzyjającą.
Błota, którego miało być tak akurat, było dużo więcej, a
poziomy strumieni przez które trzeba było się przedzierać biły
na głowę także pierwszą kultową już edycję Łemkowyny. Do
Bartnego dotarłem w dobrej kondycji, noga podawała, leciałem sobie
spokojnie, bez zadyszki i szaleństwa. Zupka na punkcie pyszna,
zresztą by się nie powtarzać tego co zdanie – jedzenie na
punktach było pierwsza klasa! Kawałek za Bartnem dołączył do
mnie Jakub, na początek schowałem się za jego plecami, by od 70
kilometra powoli zacząć podkręcać tempo, ciągnąc kolegę na
plecach. Czułem się super, głowa rwała do przodu, a jednak nie
dawałem się ponieść emocjom. Jeszcze nie na pełnym gazie ale
miarowo, bez szarpania, jak myśliwy na polowaniu. Jakub został w
Chyrowej, ja zmieniłem buty i poleciałem dalej. Do kolejnych
zawodników straty były niewielkie, a dystansu sporo aby je
zniwelować. Widziałem siebie już na kolejnych kilometrach, ale już
pierwsze podejście uświadomiło mi, że popełniłem ogromny błąd,
który zaważył na wszystkim podczas ŁUTa. Co zrobiłem? Założyłem
buty, w których generalnie mogłem udać się jedyne na ślizgawkę.
Wcześniej w tym samych Altrach biegałem po błocie na Ślęży i na
innych treningach i trzymały się super, a teraz poległy.
Nie mogłem utrzymać
równowagi i na ziemi leżałem co kilka chwil. Za upadki spokojnie
mogłem wygrać w każdych zawodach łyżwiarstwa figurowego
oceniające figury, trudność, o wrażeniu artystycznym nie
wspominając. Zjazd z Kamiennej Góry to już było coś. Leciałem
tyłem, bokiem, wpadałem w krzaki, krzewy z kolcami, jednym słowem
bajka. I gdy wydawało się, że to, co najgorsze jest już za mną
upadłem po raz kolejny tuż przed drogą krajową nr 19. Dobrze, że
nie zostałem niezauważony, gdyż przejeżdżający ludzie
pozdrowili mnie dźwiękiem klaksonu, a jeszcze dziewczyna pomachała
do mnie mile wystawiając kciuka ku górze. Tak górze, teraz wiem,
ze chyba chodziło jej o Cergową.
Wchodziłem tam prawie na
czterech, po krzakach, byle do góry. Tempo spadło dramatycznie,
stałem i nie mogłem podejść nawet metra do góry. Wyziębiony,
osłabiony, wyzuty ze wszystkiego starałem się napierać do góry,
a jeszcze z zazdrością dane było mi oglądać kolejnych
zawodników, którzy pojawiali się obok i spokojnie szli lub biegli
dalej, gdy ja odstawiałem dalej swoją jazdę figurową. W końcu
wszedłem na tę górę, ale... już po chwili mogłem żałować, bo
jeśli wejście było dramatem, to zejście miało okazać się
rozpaczliwe. Widok błota od czasu do czasu przerywał mi
niespodziewany obraz pojawiających się tuż przed oczami moich
butów. Pierwszy raz byłem mocno zdziwiony. Tuż po tym widoku,
czułem jak moje lędźwie z łoskotem lądują na kamieniach, czy
korzeniach. Kolejny widok obuwia, od razu łączył się z bólem. W
końcu przywaliłem tak mocno, że nie mogłem się podnieść. Leżąc
w błocie, wpatrywałem się tylko w niebo i kołyszące się drzewa.
Byłem tak bezsilny, jak chyba nigdy w tym roku, chciało mi się
wyć. Straciłem dużo czasu, ale to jeszcze byłoby do odrobienia,
gdybym przy okazji nie stracił tyle sił. Było mi bardzo zimno, do
tego kolana i pachwiny wyły już z bólu. Mimo zmęczenia, już nie
tylko tym biegiem, ale wszystkimi kilometrami z sezonu, zabrałem
swój ciężki kamień na plecy i jak Syzyf ruszyłem dalej. W końcu
doczłapałem do Iwonicza Zdroju, gdzie niezawodny Adam, wspierając
mnie od początku przygotował suchą bluzę, koszulkę, buty,
oddał swoje rękawiczki, poklepał po ramieniu i...
wykopał mnie w dalsza podroż. Od tego miejsca biegłem z
Krzysztofem, stworzyliśmy niezły duet i spokojnie prąc do przodu
mijaliśmy kolejnych zawodników. W Puławach jeszcze zupa dyniowa i
jazda na ostatni odcinek. W nowych lepszych butach sytuacja na szlaku
wyglądała już zupełnie inaczej. Ostatnie prawie 50 kilometrów
przebiegłem tylko z jednym upadkiem, zresztą w chwili gdy witałem
się z breją usłyszałem „uważaj ślisko”. Mogłem tylko
odpowiedzieć „wiem” :)
Mimo sporych problemów
na poprzednim odcinku nie miałem zamiaru się poddać i bez względu
na czas, miejsce, chciałem po prostu zaliczyć ten bieg, odhaczyć i
zapomnieć. Straty do pudła były zbyt duże aby walczyć i biec na
złamanie karku. Równym tempem na ostatnich kilometrach
zniwelowaliśmy straty do 6 i7 miejsca do 3 i 1 minuty, czyli
zupełnie nieźle. Wpadliśmy na metę trzymając się za ręce,
Krzysiek ósmy, ja dziewiąty. czas 21:51:52.
To był fajny bieg i po
raz kolejny mogłem się przekonać, że na ultra wszystko może się
zdarzyć i trudno wszystko przewidzieć. Jeden błąd kosztował mnie
sporo. Tak, mam pewien niedosyt. Jednak w kontekście całego sezonu
nie będę grymasił. Najważniejsze, że nauczyłem się czegoś i z
pewnością wyciągnę wnioski z tego, co się stało, aby w kolejnym
starcie ten błąd przekuć na sukces.
Prosto z mety
pojechaliśmy do Cisnej, gdzie wraz z Piotrem, Kubą i wspomnianym
wcześniej Adamem spędziliśmy noc. Mimo że miał być to pierwszy
dzień roztrenowania i należało mi się piwo, to jednak zamknięte
sklepy szybko wybiły nam ten pomysł z głowy.
Na koniec dziękuję
wszystkim za wsparcie i miłe słowa, doping. Fajnie się biega,
walczy, pokonuje słabości gdy ma się świadomość, że trzymacie
kciuki!
Dzięki
Rok temu potrzebowałem +30 godzin. Skończenie w tym roku poniżej doby, to dla mnie wynik cyborga ;-) Ale też nie o to chodzi - każdy walczy z własnym limitem, natomiast mam pytanie o Altry - w którym modelu biegłeś? Ja porwałem się na Cergową w Merrell Trail Glovach i moje podejście wyglądało dość podobnie. Tzn. w sumie bardziej było "wciągnięciem się" na szczyt niż czymś co mogłoby bieg przypominać.
OdpowiedzUsuń:) Altra Olympus 2.0 - mimo wcześniejszych testów okazały się porażką. Dzisiaj natomiast uświadomiłem sobie, że w szafie leżały inov-8 bare-grip 200 i mogły się naprawdę przydać, ale to już chyba na otarcie łez :) Co do samej techniki "wciągania" odczucia mieliśmy podobne :)
Usuń