czyli Rafał w fabryce czekolady
Dzieci i słodycze to mieszanka
wybuchowa – bez rozsądku i umiaru. Działa jednak jednostronnie,
bowiem czekolada malucha nie zje, za to każdy brzdąc, czy to duży,
czy mały z taką słodką niespodzianką sobie poradzi. Tabliczka,
jedna dwie, garść cukierków tu i tam, aż brzuch z obżarstwa
pęknie. Dlaczego o tym piszę? Mam bowiem wrażenie, że podobnie
rzecz ma się Rafałem (czyli ze mną) i bieganiem. Jeszcze niedawno
powiedziałbym: niemożliwe, ale ostatnio jakoś widzę, że zaczynam
zbytnio „obżerać się” kolejnymi startami. Każdy rozsądny
jednak wie, że co za dużo to niezdrowo!
O CHUDYM WAWRZYŃCU
Dlaczego skusiłem się na ten bieg? Ze
względu na specyficzny klimat, znajomych, trasę i wszystko, co tworzy tę
niesamowitą atmosferę. To bieg zupełnie inny niż rzeźnickie
bieganie w parach, niż nocne bieganie po świętokrzyskim szlaku,
czy błąkanie się po 7 szczytach w Kotlinie. Z pewnością dla
większości jest to bieg najtrudniejszy i najbardziej wymagający.
Kilometry pokonujemy tu w samotności, ciszy i skupieniu. Górki,
góry i strome podejścia, szalone zbiegi pojawiają się znikąd i
obierają siły, a jednocześnie pchają nas do przodu. To wyścig,
który potrafi zarazić, oczarować i mimo że nie wrzuca się tu
monety za ramię do studni, i tak chce się tu powracać.
Niespodziewanie podczas Chudego
Wawrzyńca na jawie powróciłem w miejsca, które pojawiały się w
swoich snach :) Tak, to może dziwne, ale właśnie część moich
biegowych (nie zaliczonych do treningów) snów miało miejsce
właśnie na szlaku gdzieś między Ujsołami a Rajczą.
Chudy Wawrzyniec to miejsce pełne
niespodzianek jak forrestowe pudełko czekoladek, co papierek to
lepszy smak, większa góra i inna pozycja, w której pokonujemy
kolejne przeszkody. Kilka z tych czekoladowych niespodzianek
doprawionych jest w sposób szczególny, a posmak Oszusta powoduje,
że tęskni się za nim w sposób nieopisany i tak w sumie było ze
mną. Wiem tylko, że każda kolejna górka, każde wzniesienie były
momentem wyczekiwania, że oto teraz właśnie, już za chwilę
kolejny raz zmierzę się z legendarnym Oszustem. Chudy jednak to coś
więcej niż jeden „oprych”, gdy wydaje się, że to, co
najgorsze już za nami, przychodzi kolejne wzniesienie, kolejne
podejście i tak bez końca, aż do mety.
Trasa to jedna strona medalu, druga to
pogoda w czasie Chudego Wawrzyńca. Do tej pory nieposkromione
nawałnice i szalone burze pojawiały się w wigilijny wieczór
startu. Burza z zeszłorocznej edycji z pewnością będzie
największym w moim życiu pokazem mocy niebios. Potężne
gradobicia, rozświetlone piorunami niebo i huk błąkający się po
szkolnych salach towarzyszył nam prawie do rana. Ulewy, a po nich
rwące potoki zamieniały trudną trasę w jeszcze bardziej
wymagającą. Tegoroczna edycja wyglądała jednak zupełnie inaczej.
Mimo zapewnień organizatorów, „sprzyjających” prognoz pogody,
deszczu zabrakło, a słupki rtęci poszybowały wysoko na powitanie
pięknego słonecznego i ciepłego poranka. W sumie dzięki temu
mogliśmy po raz pierwszy lepiej poznać urokliwy teren pokonywany do
tej pory w mgłach i ogarniającej wszystko szarzyźnie.
Na koniec o rzeczy najważniejszej
czyli atmosferze. Chudy Wawrzyniec to bieg bliski wszystkim, którzy
uwielbiają biegać po górach. Co przyczynia się do tej
wyjątkowości? Sam do końca nie wiem. Może wspólne spanie po
kątach w szkole, dzikie miejsca jeszcze nie przesiąknięte na
wskroś manieryzmem turystów, jak inne lokalizacje w których
przychodzi nam rywalizować ze swoimi słabościami. Czy też może
mnogość znajomych twarzy tych, którzy rano stoją na starcie, a po
biegu koczują w pobliżu mety i bawią się w doskonałych
nastrojach. Oczywiście do tego dochodzi trasa, organizacja i takie
tam inne mniej lub bardziej ważne dodatki.
O PODRÓŻY
Z Wrocławia, czy Warszawy miałbym na
linię startu dosyć blisko, więc co warto zrobić aby urozmaicić
sobie start? Wybrać się w podróż do Czarnej Wsi Kościelnej,
gdzieś za Białystok i przed startem ruszyć przez Polskę aby
zdążyć na czas :) Było super, cała rodzina na pokładzie i …
padliśmy gdzieś przed Bielskiem-Białą, aby rozbić się na
nocleg. Od kolejnego poranka rozpoczęliśmy poszukiwania sypialni,
które niestety nie były łatwe. Tak się dziwnie złożyło, że w
sobotę ktoś zorganizował bieg i w rejon zjechało ponad 700
biegaczy ze znajomymi i rodzinami. Po 3 czy 4 godzinach poszukiwań
znaleźliśmy jakiś nocleg, jednak nawet moja dusza człowieka gór
wyła na myśl zostawienia dzieci w takich warunkach. Nawet w dawnych
studenckich czasach trudno mi było doprowadzić pokój w akademiku
do takiego stanu po miesiącu nieustającej libacji.
Zlitował się nad naszą silną grupą
Adam z Napieraja i podał pomocną dłoń, dzięki czemu w luksusowym
apartamencie zwanym „małym pokojem snu nr 2” mogliśmy się
rozbić i odpocząć przed startem. Dołączył do nas Dominik,
partner z Rzeźnika, z którym i tym razem mieliśmy spokojnie
pokonać trasę Chudego Wawrzyńca.
O BIEGU
Co napisać o biegu, który wiadomo, że
nie powinien pójść łatwo i co zrobić aby było jeszcze trudniej?
Po pierwsze dla pewności, że start może nas wykończyć, warto na
kilkanaście dni wcześniej wybrać się na długi bieg, tak ponad
200km. Rewelacyjny pomysł – sprawdzałem i działa, po 20
kilometrach brakuje już siły, aby walczyć z kolejnymi kilometrami.
Jeśli to za mało i bolą was nogi to warto sięgnąć po nowe buty!
Jeśli pierwszy punkt nie dał odpowiedniego rezultatu, to już
zastosowanie się do kolejnej propozycji spowoduje, że każdy kamyk
jak ziarnko grochu zapisze na waszych stopach swoją historię.
Nie szukam dla siebie tłumaczenia,
chciałem pobiec Chudego mocno, polecieć w czasie nie gorszym niż
wspomnianego Rzeźnika (9:27), ale niestety nie wziąłem pod uwagę,
że nie zdążę odpocząć i że po trzech tygodniach nie będę
gotowy do kolejnego mocnego startu. Jeszcze po pokonaniu pierwszej
ćwiartki łudziłem się, że przecież zawsze początek mam
słabszy, że potrzebuję czasu, każda kolejny kilometr gasił
jednak mój optymizm. Palące i bolące stopy przeszkadzały przy
zbiegach i nie dawały komfortu.
Od początku ruszyliśmy z Dominikiem spokojnie, aby nie przepalić się na pierwszych kilometrach asfaltu. Czyli na luzie, bez nerwów, w trasie spotkaliśmy grupę ludzi, która pojawiła się gdzieś po lewej stronie. Pierwsza myśl, że zgubili trasę i wracają, później okazało się, że pobiegli krótszą oficjalną wersją, my wybraliśmy równie oficjalną wersję długą :) Wzniesienia atakowaliśmy głową, zbiegi nogami i tak mijały pierwsze kilometry. Zgodnie stwierdziliśmy, że dobrze wybraliśmy bieg bez czołówek, gdyż zanim wpadliśmy na naturalne podłoże, było już na tyle widno, że dodatkowe oświetlenie było zbyteczne. Innymi słowy kilka gram ekwipunku zaoszczędzony można było wymienić na większą pojemność zabranych napojów. Do pierwszego wodopoju było ponad 30km, co przy spodziewanym upale mogło być sporym problemem, do tego nie znoszę zbyt wysokich temperatur i moje łaknienie wzrasta dość mocno.
Pierwsza dziesiątka trasy
przebiegnięta w tłumie, druga w kameralnym otoczeniu, było miło i
przyjemnie. Mimo to nie szło tak lekko i swobodnie jak w
Bieszczadach, nie czułem tej przyjemności, co biegnąc po
połoninach i raczej walczyłem ze sobą niż z trasą.
Mimo to na Rycerzowej wybrałem dłuższy
wariant licząc na przebudzenie. Dlaczego właśanie tak? Pojawiło
się kilka powodów, po pierwsze wolę długi bieg. Kolejne „za”
to spotkanie Kamila w okolicach Przegibka, druha, z którym biegłem
7 Szczytów. Jego obecność w tym miejscu odebrałem jako dobry
omen. Kamil zaczyna mocniej i strata nie wygląda na dużą,
uwierzyłem, że może nie będzie tak źle.
Przerwa na Przegibku jak zwykle krótka,
uzupełnienie bukłaków, zapakowałem w siebie spory kawałek arbuza
i... jazda dalej przed siebie. Zaklinałem rzeczywistość na każdym
kroku, na tyle skutecznie, że początek długiej trasy poszedł
zadowalająco, pierwsze mocne podejście lekko i przyjemnie. Mijałem
kolejne wzniesienia, a na demonicznym Oszuście spotkałem mocnego
ultrasa z inov8 Maćka (Więcka). To samo miejsce, rok później, a
wyglądało jak deja vu. Pamiętam jak dopadł mnie w zeszłym roku,
gdzie ja oddychając rękawami wspinałem się łapiąc w dłoń
każde drzewo, a On przemknął obok na czworaka, czym wprawił mnie
w niezłe osłupienie. Tym razem jednak dopadła go kontuzja.
Pożegnaliśmy się i ruszyłem dalej,.
Za plecami pozostawiłem Oszusta
zaliczonego bez większych problemów i... wtedy zaczęło się coś
psuć. Na początek zawiodła mnie muzyka. Przez kilka minut stałem
na trasie i szukałem zagubionych części słuchawek. Muzyka miała
dać mi kopa w chwili, gdy tego najbardziej potrzebowałem, a
otrzymałem jedynie szalone poszukiwania niebieskich gumek –
dramat! Wcisnąłem sprzęt do przegródki i poleciałem dalej w dół,
dosłownie i przenośni.
To był ten moment, kryzys sięgnął
po mnie z maksymalną siłą. Odłączyło mi zasilanie, żołądek
odmówił posłuszeństwa i choć jeszcze po pierwszych torsjach
można sobie powiedzieć „znam to, za 3 minuty będzie lepiej”,
to co powiedzieć po dziesiątych? Z każdym krokiem czułem się
słabszy, zbiegi jeszcze jakoś wychodziły, podejścia były
egzekucją. Poruszałem się chyba siłą woli, prawdzie doganiałem
jeszcze innych zawodników, ale widziałem już kres.
Nie miałem sił, usłyszałem coś za
sobą i odwróciłem się, gdzieś w oddali zobaczyłem ciemną
postać... w taki to sposób poznałem Krzysztofa, z którym
przebyłem ostatnie 20 kilometrów. Wybraliśmy wspólne bieganie,
przez moment poczułem jeszcze jakąś energię w sobie i
pokonywaliśmy kolejne kilometry. Jednak to były już ostatnie
podrygi mojego biegania, pod górę już nawet nie szedłem. Wiele
podejść obserwowałem przewieszony przez kije, a Krzysiek leciał
gdzieś kilka kroków przede mną. Słabłem, a do tego cały czas
prowadziłem walkę ze swoimi wnętrznościami, z góry skazany na
porażkę.
Wtedy nagle jak grom z jasnego nieba
padło pytanie Krzycha, czy nie zatrzymamy się na krótkim postoju w
Schronisku Na Rysiance, tak dwie-trzy minuty na wypicie coli.
Złapałem się tego marzenia jak tonący brzytwy, poprosiłem o
butelkę, szklankę, puszkę cokolwiek, byle napełnione tym
„życiodajnym” płynem. Sama wizja wystarczyła, aby pokonać do
tej magicznej studni tych kilka kilometrów. Wprawdzie ostatni z
nich, pod górę, odbyłem już w dziwnej podkulonej z bólu pozie,
to jednak parłem do przodu. Zatrzymywałem się i padałem, sam nie
wiem jak udało mi się doczłapać do schroniska. Krzysiek szedł
przodem, gdzieś w oddali zobaczyłem jeszcze jak zatrzymał się i
podobnie jak ja zawisł na kijkach, tuż przed schodami do
schroniska. To był ostatni kop przed Rysianką, zebrałem się i
wbiegłem do łazienki. Głowa zanurzona w zimnej wodzie doszła do
siebie, butelka wlanej na szybko pepsi także zdziałała cuda.
Złapałem się tego smaku i powiedzenia o ciągnącym nas do mety
zapachu palonych ognisk. Mimo wyczerpania biegliśmy i goniliśmy
kolejne osoby.
Głośno odliczałem kilometry
pozostałe do mety. Postacie majaczące gdzieś przed nami
powodowały, że zbieraliśmy się w sobie i goniliśmy te mary,
które raz okazywały się turystami, innym razem biegaczami. Od
punktu do punktu. Trasa odkrywała znajome fragmenty, ukryte gdzieś głęboko w mojej głowie. Wiedziałem, że
do mety jest już naprawdę blisko, jeszcze ostatni punkt pomiarowy i
wiadomo, że to tylko dwa tysiące metrów. Marzyłem już tylko o
tym, aby włożyć gorące jak węgle stopy do zimnego strumienia.
Krzysiek poleciał przodem, ja spokojnie za nim, wpadłem na metę.
Czas 11 godzin 17 minut, miejsce 19 to
dużo poniżej oczekiwań, ale cieszę się, że przy takim kryzysie
udało mi się dobiec do mety. Z jednej strony głowa i silna wola, a
z drugiej mam wrażenie, że nic by po niej gdyby nie Krzysiek i jego
pepsi. Tak czy siak ukończyłem. Nie poprawiłem czasu z zeszłego
roku, ale nauczyłem się wiele.
Odpoczynek jest równie ważny jak sam
start i tego będę się trzymał planując przyszłoroczne ścigania.
Na koniec powiem: fajnie mieć i znać
takiego kumpla jak Chudy Wawrzyniec, wymagający ale za to szczery,
nie lubi jak się go lekceważy, traktuje z przymrużeniem oka.
Chcesz, aby był ważny? Warto się do niego w ten właśnie sposób
zabrać, na całego jako główne danie!
Rafał
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz