Dzisiaj natomiast widząc, na co się
zanosi, ubrałem się w uśmiech i poleciałem sobie do lasu. Osób,
które podobnie jak ja, poczuły przypływ energii, było całkiem
sporo. Nie ma się jednak co dziwić, w końcu już za miesiąc 10000
osób przeleci Warszawę wzdłuż i wszerz, więc trenować trza.
Jednak dla mnie to raczej
spokojny powrót do systematyki poruszania się w innym stylu niż
chodzony, a zresztą... nie o tym miałem pisać.
Deszczowe bieganie, to jak
deszczowa piosenka, tyle, że bez parasola, za to w kałużach, pod
zielonymi rynnami z liści. Gdy biegnę sobie w deszczu to... kolejne
nawiązanie do Forresta... ma się wrażenie, że masy wody wpadają
na nas z przeróżnych kierunków: z góry, z boku, a nawet z dołu.
Fajne jest to, że nawet gdy brakuje nam płynu do picia, wystarczy
podnieść głowę, wyciągnąć język i... płyn ląduje wewnątrz
ust. Czyli jednak bieganie może być tanim hobby :)
Najlepsze pozostawiam na
koniec, a finałowym naj naj naj jest... błoto. Nogi, ręce, twarz,
ubranie wszystko pokryte jest w mniejszym lub większym stopniu
warstwą idealniej opinającej nas mazi. Biegłeś szybko, w
prezencie otrzymujesz ślad na plecach, zarezerwowany by się zdało
dla rowerzystów, a do tego (nie wiem skąd) piasek w ustach. Buty,
spodenki, koszulka wszystko upaćkane i do tego... radocha jak u
małego dziecka.
Fajne są takie właśnie powroty do
domu, z uśmiechem na twarzy i równie rozradowanymi oczami. Kiedyś,
będąc małym chłopcem, po takim powrocie do domu dostawało mi się
nieźle w skórę. Teraz w sumie także... dostaję buziaka i widzę
uśmiech Gosi na twarzy, która cieszy się razem ze mną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz