Ostatnie tygodnie spędziłem w sumie
na budowaniu i burzeniu swojego kalendarza startowego. To o tyle
łatwe, że za sobą mam już najważniejsze wydarzenia, więc teraz
mogę spokojnie wertować „oferty” w poszukiwaniu co
smakowitszych kąsków i żonglować nimi do woli. Więc czy to leżąc
przed komputerem, czy też biegnąc po leśnych przecinkach miałem w
głowie wirujące starty te bardzo, ale i mniej ambitne. Tylko
sporadycznie coś mi przeszkadzało i powodowało, że myśli
błądziły gdzieś daleko i burzyły to, co tak mozolnie starałem
się zestawić.
Jedną z takich przeszkód okazał się
słynny The North Face® Ultra-Trail du Mont-Blanc®. Podczas tego
biegowego święta na starcie stanęło spore grono znajomych
biegaczek i biegaczy.
Po raz pierwszy zdarzyło mi
się, abym tak wiele czasu spędził nad śledzeniem wyników i
relacji jakiejkolwiek dyscypliny sportowej. Co więcej, przez
ostatnie lata funkcjonuję bez telewizora i wyniki często
sprowadzają się do suchej tabeli i wyników. Relacja life? Tylko,
kiedy przechodzę koło knajpy i coś mi wpadnie w oko :) Teraz
jednak było zupełnie inaczej! Cały dzień ślęczałem nad
telefonem. Co kilkadziesiąt minut wpisywałem w wyszukiwarkę jak
opętany Gediminas, Lesniak, Dolegowski, Dolegowska. Innym razem
Dolegowska, Dole..... tak w kółko. Chyba jedynie u mnie kolejność
zmieniała się jak w kalejdoskopie, bo zawodnicy uparli się aby
trzymać się ustalonej hierarchii. Od czasu do czasu wpadałem
jeszcze na inne wyniki i tu posługiwałem się nieco innym kluczem
ctrl +f i... „Pologne”. Sporo naszych się pojawiło i fajnie. Co
czułem? Chyba smutek, że mnie tam nie ma, chociaż w sumie to
świadoma decyzja. Oj pobiegałbym sobie po górkach, powalczył,
obił stopy, ale niestety tym razem to nie dla mnie. Powiedziałem
sobie, za słaby jesteś, poćwicz jeszcze ze 2-3 lata i wtedy
pojedź. Słowo się rzekło... może dzięki temu nie padnę na
pierwszym podejściu :)
Mimo tego, że byłem daleko od
Chamonix to i tak czułem adrenalinę, widziałem przed oczami jak
mkną po skałach, jak walczą na podejściach i … jak wiatr
szaleje w czuprynach przy zbiegach. Obserwowałem punkty na mapie,
jak zaczerniają się kolejne koła i do mety już z każdym krokiem
bliżej. Dla kibiców, także tych rozłożonych wygodnie w fotelach,
to zapewne fantastycznie przygotowana impreza. Wszystko na
wyciągnięcie ręki, czytelnie i prosto. Jedno kliknięcie i... wiem
gdzie jest znajomy druh, mogę poczytać o jego dokonaniach itd. To
naprawdę fajna rzecz i wygląda to zupełnie inaczej z tej
„kanapowej” perspektywy. Osobiście chyba jednak wybrałbym
start, niż siedzenie na necie. Czas płynie szybciej, a i nerwy
chyba mniejsze :)
Bądź co bądź cieszyłem się jak
dzieciak kiedy dobiegli i może gdyby nasłuchiwali gdzieś z
kierunku wschodniego usłyszeliby moje wrzaski.
Te zawody dały mi kopa, chociaż w
sumie kopa dała mi Magda D., która poddała pod wątpliwość moje
plany i start w Kaliskiej 100. Usłyszałem „Rafał, to nie dla
ciebie, idź w góry”. No i niestety ja, który nie lubię
pośrednich rozwiązań i uważam, że faktycznie 100km po asfalcie
nie ma sensu, wybrałem sobie dwa porządne dania: BUTa i Łemkowynę.
Skoro danie główne to i porcja musi być odpowiednia... więc wybór
padł na 251km. Co do deseru. Jestem ogromnym łasuchem i za słodycze
oddam życie, więc i Łemkowyna musiała być w rozmiarze XXL –
150km. W międzyczasie okazało się, że przyrządzają specjalną
ucztę na Beskid Ultra Trail i zmieniają zawody w tzw. Challenge
BUT. Myślę, że jeśli to skończę radocha będzie nieziemska, a
jeśli nie, to ze względu na brak punktów odżywczych, na pewno nie
umrę z przejedzenia.
I na marginesie, odpuściłem Krynicę
– trochę żałuję, ale nie chciałem jechać aby tylko zaliczyć
ten bieg. Nie czuję się za szybki, a w tym roku pojechało tam tylu
ścigaczy, że większe szanse mam na 100m na hali :) Na poważnie,
to za tydzień polecę sobie na spokojnie maratonik we Wrocławiu.
Jak będzie? Pewnie dobrze, bez względu na wynik pewnie padnie
życiówka, a jeśli nie? To wybiorę się na jakieś dobre lody, a
to na pewno pomoże i osłodzi mi każdy wynik.
r
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz