sobota, 18 lipca 2015

O 7 szczytów za daleko



O 7 szczytów za daleko

Pierwsza w sumie moja relacji naprawdę na gorąco. Siedzę, a raczej leżę jeszcze gdzieś w niedalekiej odległości od startu/mety, chwilę temu przywitałem tam Kamila, który dzielnie walczył do końca i zajął trzecie miejsce! Świetna wiadomość, najradośniejsza wręcz wiadomość tegorocznej rywalizacji, chociaż to nie jego, a nas mieli witać J  Zacznijmy jednak od początku…

Plan na tegoroczne 7 szczytów był prosty – miejsce na pudle – po zeszłorocznym 4 miejscu wydawał się nawet jak najbardziej realny z czasem na poziomie 32-33 godziny. Przygotowania szły pełną parą, trasa poznana, jej ostatni 72-kilometrowy fragment zaliczyłem dosłownie kilka tygodni wcześniej.
W tym roku mniej startów, gdyż wszystkie siły rzuciłem właśnie na 7S. Odpoczywałem, regenerowałem się, starałem magazynować sen i… mniej jadłem. Tego ostatniego nawet nie zauważyłem, gdyż cały czas cieszyłem się już na najbliższy start. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami mieliśmy biec razem z Kamilem i mimo że wyglądamy jak dwójka ludzi zupełnie z innej bajki – te różnice sprowadzę do tego faktu, że Kamil ma brodę a ja nie – to przez tych kilka wspólnych startów stworzyliśmy fajny duet wzajemnie się uzupełniający i dzięki temu nawet kryzysy mamy w zupełnie różnych miejscach. Podniecenie i entuzjazm rosły z każdym dniem. Nie mogłem doczekać się już startu.



W końcu Lądek, stoimy na starcie i słyszę od Kamila „będzie ostro”.


Ruszyliśmy, bez wielkiego szaleństwa ale dość mocno. Po drodze minął nas Lukas, który tak polubił najniższe miejsce na pudle (dwukrotnie na trzecim miejscu), że w tym roku na pewno zrobi wszystko aby spojrzeć na świat z wyższego pułapu.

Co mnie zdziwiło od samego początku to kompletny brak mocy. Jeszcze proste odcinki i zbiegi w sumie nieźle, tak już podejścia to kompletna niemoc. Pomyślałem sobie, że to pewnie przez drzemkę przedstartową i muszę po prostu się obudzić. Gdzieś przed drugim punktem usłyszałem za sobą Agatę i zasugerowałem, że biegnie dużo za szybko, jeśli chce to skończyć. Wprawdzie nie wiem z jakim czasem skończy, gdyż teraz pisząc te słowa jest gdzieś za Przełęczą Kłodzką, to jednak jestem pewien, że dokona tego i ukończy ten wyścig i to na pierwszym miejscu wśród pań.
Walka z samym sobą nie odpuszczała, ta niemoc dopadła mnie z podwójną siłą na drodze na Śnieżnik. Wiedziałem jednak, że na pewno mogę nawet w tej liczyć na mocną psychikę. Trochę to potrwało, ale wszystkie złe myśli i wątpliwości przegnałem. I choć na podejściach nadal było bez rewelacji, nie łamałem się tym za bardzo. Mieliśmy spokojnie doczłapać do 160-170km, a później gaz.

Wprawdzie plan trochę się sypał, jednak najważniejsze założenie aby w połowie nie tracić godziny do czołówki cały czas realizowany na 100%.
Gdzieś około 60-70 kilometra w końcu mogłem z uśmiechem na twarzy powiedzieć, że wszedłem w bieg. Było fajnie, jak jeszcze gdzieniegdzie powiało chłodnym powietrzem, to już mogłem wykrzyczeć pełną piersią REWELACJA.



Trasa pięknie oznaczona, nie było wątpliwości praktycznie w żadnym miejscu, a jedyna wątpliwość została szybko rozwiana przez zawodnika, który pojawił się chwilę za nami. Trasę umilaliśmy sobie rozmową i wspomnieniami z zeszłorocznej trasy – docenialiśmy wykoszone łąki, przez które w zeszłym roku trzeba było się przedzierać, a teraz autostrada. Fajnie miło i przyjemnie.
To, co mi przeszkadzało to duszność, nie znoszę upału, a już na pewno duszności, a teraz pod tym kątem było średnio. Jednak wiedząc, co mnie może spotkać lałem na siebie wodę na każdym przepaku, a do tego jeden z bidonów z wodą przeznaczony był do zraszania.
Kolejne punkty mijały dość szybko, cały czas przyjemnie i bez spinki, a co najważniejsze do przodu. Każdy kilometr to jednak coraz wyższa temperatura, a słońce paliło strasznie. Na wszystko jest sposób, a więc lody w Dusznikach, a później w znanym nam doskonale sklepiku na kilka kilometrów przed Kudową.

Ostatnie 4 kilometry przed metą Super Trail okazały się dla mnie zabójcze. Nawet nie zauważyłem kiedy mnie tak zniszczyło. Na 1,5 km przed Kudową niestety żołądek odmówił posłuszeństwa, ale… nie ze mną takie numery Bruner. Wiedziałem, że to akurat nie zatrzyma mnie na długo. W głowie cały czas wirowała myśl: „aby do Pasterki, do Pasterki” i to jak na sznurku miało doprowadzić mnie w okolice Szczelinca.



Do Kudowy wpadłem na ostatnich nogach, rozgrzany do czerwoności szukałem wody do obmywania. Dobra duszyczka polała mi głowę… wrzątkiem , niestety nie przewidziałem, że to, co w strumieniu jest zimne, z rozgrzanego słońcem baniaka wcale nie musi być tak przyjemne, a już na pewno nie chłodzące.

Usiadłem sobie zamroczony, wypiłem sobie coś zimnego i powoli zbierałem się do dalszej drogi. Nie miałem sił, ale one miały za kilka chwil powrócić. Kamil spytał się co robimy, odpowiedź mogła być tylko jedna „ruszamy” (razem z nami zabrał się Andrzej, znajomy z endo). Po wyjściu z zadaszonego miejsca dostałem drugi strzał, słońce grzało jak diabli i po prostu stanąłem. Odpoczywałem z 10 minut, a teraz w ciągu kilu sekund rozpadłem się na drobne kawałki. Dostałem drgawek i wiedziałem, że jest źle, bardzo źle. Nie widziałem siebie nie tylko w Pasterce, ale nawet kawałek asfaltu przede mną wydawał się nie do pokonania.

Nie było innego wyjścia, musiałem się cofnąć. Zaproponowałem Kamilowi, że usiądę gdzieś w Kudowie w cieniu, a jak ruszę to poczeka na mnie w Pasterce, gdzie on chwilę odsapnie.
Niestety powrót nie był tak radosny. Padłem gdzieś w krzakach, żołądek ostatecznie odmówił mi posłuszeństwa, a kilka minut torsji zniszczyło mnie doszczętnie. Ruszyłem w stronę karetki, dostałem dwie potężne porcje elektrolitów, w zanadrzu mieli jeszcze kroplówkę, tak na wszelki wypadek. Położyłem się na ławce i dogorywałem.

Koniec

Po kilkudziesięciu minutach poczułem się nieco lepiej, ale tylko na tyle aby do samochodu dojść na dwóch nogach. Jasne stało się dla mnie, że muszę się wycofać. Tu nie chodziło już o sportowe ambicje, ale dalszy start mógłby skończyć się fatalnie. Dalszy wspólny wyścig z Kamilem, nie miałby już sensu. Gdybym padł na trasie tak jak w Kudowie, wiem, że nie zostawiłby mnie samego, a za wszelką cenę, nawet kosztem medalu na mecie chciałby mi pomóc.
Poszedłem do organizatorów i poinformowałem o decyzji. Do samochodu w sumie też z „przepakiem” po 100 metrach, gdzie leżałem w cieniu w oczekiwaniu na lody, po które poszedł mój anioł stróż, czyli Gosia. W sumie to nie tylko „opiekun” – motywuje do walki, nawet na moment nie pozwalając mi na myśli o poddaniu, a do tego jeszcze dość dobrze oceniła błędy, jakie popełniłem.
Ruszyliśmy do Pasterki, aby przekazać Kamilowi żele z przepaku, gdzie czekałem na niego oczywiście w pozycji leżącej, w cieniu pod drzewem.

Chwilę po spałaszowaniu zupki jarzynowej przybiegł Kamil, wyglądał dobrze, przebierał nogami, że miło było patrzeć. Kilka miłych słów i ruszył dalej. Wiedziałem, że skończy ten wyścig na dobrym miejscu. Mi pozostał jedynie odpoczynek i trzymanie kciuków za partnera.
Przez sen odbierałem informacje od Gosi, że przesuwa się wyżej i wyżej i w końcu jest na podium. Nie mogło być inaczej – zerwałem się z łóżka i polecieliśmy do Lądka aby przywitać go na mecie.
Kilka chwil i wpada, uśmiechnięty i radosny! Ucieszyłem się bardzo, fajnie, że to skończył na tak dobrym miejscu, a z drugiej strony dobrze, że nie najwyższym bo jest co poprawiać J Ja odebrałem swój medal za 130km i dzięki temu mam jakiś drobny wycinek tęczy (dla niezorientowanych – medale na dfbg są jednakowe dla wszystkich startów, a różnią się kolorem taśmy).



Podsumowanie

To, czego najbardziej żałuję z tego startu to, że… nie zjadłem bogracza w Bardzie – strasznie smakował mi w zeszłym roku. Co poza tym. Oczywiście gdy z najważniejszego startu w roku wychodzą nici pozostaje niedosyt. W tym roku jednak cel był jasny, a próba jednie zaliczenia dystansu mogłaby skończyć się bardzo źle, do tego nawet nie mam pewności, czy samo ukończenie w czasie i miejscu dalekim od oczekiwań dałoby mi satysfakcję. Dzięki tej decyzji nie jestem zajechany, mogę wybrać z listy jeszcze jakiś start. Wprawdzie za 2 tygodnie wezmę udział w biegu na 70km we Włoszech, który dla mnie będzie raczej wycieczką, a dla kumpla, którego poprowadzę, walka o realizację sportowego celu.

Pozytywy? Poza Kamilem - to podczas tegorocznego startu Piotr I Łukasz obdarowali nas cudownymi fotami.

Dzięki wszystkim którzy trzymali za mnie kciuki. Walczyłem, ale się nie dało. Mam jednak dobrą wiadomość spróbuję raz jeszcze w przyszłym roku, a według zasady 0-1-0 (pierwsza nieukończona, druga dobrze, trzecia nie) to parzysta powinna wypaść nieźle J
rafal



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz