Mam swego rodzaju dylemat, jak ocenić
ostatni start w Biegu Rzeźnika. Co bowiem ważniejsze, wynik
sportowy czy zwycięstwo formuły biegu nad pustymi, bądź co bądź,
cyferkami. Łatwo pędzić przed siebie, gdy wszystko idzie zgodnie z
planem, gdy serce rwie się do przodu, noga „dobrze podaje”. Co
jednak w momencie, gdy w trybach pojawia się piasek, co wtedy? Taki
był dla mnie tegoroczny Rzeźnik - miało być ciężko i było,
jednak nie w tym miejscu gdzie myślałem pojawiły się problemy.
Na początek jednak kilka słów na
temat przygotowań. Rzeźnik miał być jednym z dwóch
najważniejszych w tym roku startów. Miał stać się motorem
napędowym do tego, co przede mną i w pewnym sensie dać odpowiedź,
czy to, że zmieniłem sposób przygotowań pozwoli mi przezwyciężyć
kolejne słabości. Przygotowania pochłonęły mnie tak bardzo, że
nawet nie miałem weny do pisania na temat startów, planów itd. Nie
napisałem o Zamieci z dwunastogodzinnym snem, o problemach z
oskrzelami, które przewróciły mój plan treningów szybkościowych
czy o starcie na Orlenie i złamaniu maratońskiej trójki.
Posmakowałem CrossFitu, a z czasem zobaczyłem, że ćwiczenia
siłowe z opętanym trenerem mogą być także dobrą pożywką dla
psychiki, która nie mniej niż fizyczność wymaga stałego
treningu. Drobne sygnały w postaci niezłych (jak na mnie) wyników
w maratonie, udanych testowych wycieczek na Ślężę dawały wiarę,
że ambitny plan postawiony przed Rzeźnikiem, uda się zrealizować.
Podobnie jak w zeszłym roku start
zaplanowałem z Dominikiem, który moje założenia przyjął z
obawą, ale też wiarą w możliwość ich realizacji. Czego ja się
obawiałem? Braku determinacji. Z mojej strony działanie jest
banalnie proste, sam śmieję się często, że jestem
zero-jedynkowy. Zero – nie ma treningu, nie biegnę, jeden –
biegam. A zwolnić mnie z tego może tylko „otwarte złamanie”. W
pracy z Dominikiem, ze względu na odległość nas dzielącą,
skupiłem się na treningu motywacyjnym, prowadzonym przez
niezliczone wręcz rozmowy telefoniczne. Biegał. Nie pękał. A ja
wiedząc, że jest twardym góralem, nie przejmowałem się
ewentualnymi brakami. Po miesiącach przygotowań w końcu Komańcza
i godzina 3:00. Czułem się świetnie, była moc! Na linii jeszcze
kilka zdań zamienionych z Tomkiem Bladosem z zespołu Warszawiaky i
polecieliśmy.
Dominik ruszył,
podobnie jak w ubiegłym roku, jak szaleniec. Tak, że nawet zacząłem
nawoływać go do przyhamowania. Biegło się fajnie, trzymaliśmy
się samego czuba. Tuż obok nas Piotr Książkiewicz i Piotr
Bętkowski oraz Dominik Włodarkiewicz i Robert
Gacki. Później miało się okazać, że żadnej z naszych
trzech par te wspólne kilometry nie wyszły na dobre. Pomyliliśmy
szlak, na dodatek szarfa zawieszona tuż za skrzyżowaniem
utwierdziła nas w przekonaniu, że biegniemy właściwą drogą.
Pierwsza rzeka, którą musieliśmy przekroczyć brodząc po kostki,
wzbudziła pewien niepokój. Druga, nieco głębsza, spowodowała
kolejne pytania. Natomiast trzecia, sięgająca do połowy łydki,
kazała się wręcz zatrzymać. Każdy kolejny kilometr raczej
upewniał nas już w tym, że jest po przysłowiowych grzybach.
Próbowałem dodzwonić się do organizatora, ale niestety zasięg w
Bieszczadach nie jest najlepszy. Po 18 kilometrach biegu okazało
się, że dotarliśmy na punkt kontrolny na Żebraku. Obsługa na
punkcie powiedziała po prostu „Lećcie dalej!”. Na przedzie
nasze trzy pary, i tak biegliśmy do Cisnej. Było przyjemnie,
chłodno, idealna temperatura do biegania. Trochę martwiła mnie
pewna niemoc Dominika, który nie prowadził już tak ochoczo, jak
rok wcześniej. Ale do Cisnej dobiegliśmy zgodnie z planem. W drodze
na Małe Jasło minęli nas Paweł z Magdą, późniejsi
tryumfatorzy, a Dominik gasł z każdą chwilą. Na „Drodze Mirka”
nasze ściganie się skończyło. Jeszcze ostatnie podrygi, próby
szarpnięcia i... grymas na twarzy dość wyraźnie oznajmił mi
koniec. Dalszy wyścig nie ma sensu. Z naszych planów pozostały
wspomnienia, a dalsze szarpanie się nie przyniosłoby z pewnością
satysfakcji z wyniku, a mogło zakończyć się poważniejszą
kontuzją.
Dominik czuł się źle nie tylko
fizycznie, ale też psychicznie. Ta cała sytuacja mocno go
uwierałam. Zaproponował, abym dobiegł do Smereka sam i ruszył w
dalszą drogę. Odmówiłem. Szliśmy sobie „Drogą Mirka” mijani
przez kolejne pary i mimo żółwiego tempa do Smereka doczłapaliśmy
na 22 pozycji. Tam zostawiłem Dominika w ramionach jego narzeczonej,
a sam chciałem popędzić za Michałem Kołodziejczykiem I Kamilem
Klichem, którzy za cel (zrealizowany zresztą na pierwszym miejscu)
postawili sobie ukończenie wersji Hard core. Na Smereku jednak
musiałem oddać chip i okazało się, że pozbawienie mnie tego
kawałka plastiku już za 2 lub 3 kilometry miało mnie nieźle
zniechęcić do dalszego ścigania. Miałem możliwość ukończenia
Rzeźnika w wersji standardowej lub Hard core, mogłem cieszyć się
z medalu, ale wszystko to nieoficjalnie. Postanowiłem więc ukończyć
wersję standardową, ale już w warunkach czysto turystycznych. Było
gorąco i nieznośnie, szedłem sobie w stronę Ustrzyk, od czasu do
czasu to siedząc w słońcu, to chowając się w cieniu lasu, czy
wreszcie mocząc się w napotkanym po drodze strumieniu. Bez presji,
bez ciśnienia, wolno, nawet z Caryńskiej bardziej schodziłem niż
zbiegałem. Na mecie (nieoficjalnie) pojawiłem się po 10 godzinach
i 20 minutach. Dobrze, że nie zabrali mi stroju – wtedy było by
może jeszcze mniej oficjalnie, za to z pewnością nie pozostałbym
niezauważony :)
Sportowo wynik był dla mnie porażką.
Daleki o oczekiwań, daleki od możliwości. Innymi słowy sportowy
kac. Z drugiej strony tak naprawdę wygraliśmy. Ramię w ramię
walczyliśmy na pełnej prędkości, ale także ręka w rękę
szliśmy wtedy, kiedy duch tej drużynowej rywalizacji był
najważniejszy. Odpowiedzialność za siebie i za partnera to na
Rzeźniku rzecz ważniejsza od osiągniętego czasu, zajętego
miejsca i innych takich detali. Łatwo, gdy wszystko idzie według
planu, dużo trudniej jest wtedy, gdy trzeba oddać coś swojego, dać
coś od siebie. I każda z osób, zarówno ta silniejsza, jak i
słabsza, myślę że w równym stopniu przeżywa zarówno fizyczną
niemoc jak i sportową porażkę. Może nawet słabsze ogniwo może
mieć gorzej, gdyż to siebie próbuje obwiniać za niepowodzenie.
Dla mnie jednak takie podejście jest błędne. Decydując się na
bieg w parze tworzy się drużynę, która zaczyna stanowić jedność.
Mimo tego nie skończyłem biegu w Smereku, a turystycznie pojawiłem
się na mecie w Ustrzykach Górnych. A to tylko dlatego, że miałem
pewność, że mojemu partnerowi nic nie dolega, a jego narzeczona
zajmie się nim dużo lepiej niż ja.
Dostałem medal, piwo i górę lodów.
Niestety nie dostałem obiecanych klocków Lego, które miały
stanowić największy bonus realizacji mojego planu. Na kaca w
niedzielę pobiegłem ostatni etap Rzeźnika z Ustrzyk do Wołosatego.
I to było najlepsze sportowe zakończenie tego Rzeźnickiego
tygodnia.
No cóż za rok trzeba będzie jeszcze
raz stanąć na starcie i tym razem na pewno na szóstym kilometrze
skręcę w lewo :)
Medal, piwo, lody? To nie może być porażka ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Medal, piwo, lody? To nie może być porażka ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam