poniedziałek, 8 czerwca 2015

Czy aby na pewno porażka?


Mam swego rodzaju dylemat, jak ocenić ostatni start w Biegu Rzeźnika. Co bowiem ważniejsze, wynik sportowy czy zwycięstwo formuły biegu nad pustymi, bądź co bądź, cyferkami. Łatwo pędzić przed siebie, gdy wszystko idzie zgodnie z planem, gdy serce rwie się do przodu, noga „dobrze podaje”. Co jednak w momencie, gdy w trybach pojawia się piasek, co wtedy? Taki był dla mnie tegoroczny Rzeźnik - miało być ciężko i było, jednak nie w tym miejscu gdzie myślałem pojawiły się problemy.



Na początek jednak kilka słów na temat przygotowań. Rzeźnik miał być jednym z dwóch najważniejszych w tym roku startów. Miał stać się motorem napędowym do tego, co przede mną i w pewnym sensie dać odpowiedź, czy to, że zmieniłem sposób przygotowań pozwoli mi przezwyciężyć kolejne słabości. Przygotowania pochłonęły mnie tak bardzo, że nawet nie miałem weny do pisania na temat startów, planów itd. Nie napisałem o Zamieci z dwunastogodzinnym snem, o problemach z oskrzelami, które przewróciły mój plan treningów szybkościowych czy o starcie na Orlenie i złamaniu maratońskiej trójki. Posmakowałem CrossFitu, a z czasem zobaczyłem, że ćwiczenia siłowe z opętanym trenerem mogą być także dobrą pożywką dla psychiki, która nie mniej niż fizyczność wymaga stałego treningu. Drobne sygnały w postaci niezłych (jak na mnie) wyników w maratonie, udanych testowych wycieczek na Ślężę dawały wiarę, że ambitny plan postawiony przed Rzeźnikiem, uda się zrealizować.

Podobnie jak w zeszłym roku start zaplanowałem z Dominikiem, który moje założenia przyjął z obawą, ale też wiarą w możliwość ich realizacji. Czego ja się obawiałem? Braku determinacji. Z mojej strony działanie jest banalnie proste, sam śmieję się często, że jestem zero-jedynkowy. Zero – nie ma treningu, nie biegnę, jeden – biegam. A zwolnić mnie z tego może tylko „otwarte złamanie”. W pracy z Dominikiem, ze względu na odległość nas dzielącą, skupiłem się na treningu motywacyjnym, prowadzonym przez niezliczone wręcz rozmowy telefoniczne. Biegał. Nie pękał. A ja wiedząc, że jest twardym góralem, nie przejmowałem się ewentualnymi brakami. Po miesiącach przygotowań w końcu Komańcza i godzina 3:00. Czułem się świetnie, była moc! Na linii jeszcze kilka zdań zamienionych z Tomkiem Bladosem z zespołu Warszawiaky i polecieliśmy.
Dominik ruszył, podobnie jak w ubiegłym roku, jak szaleniec. Tak, że nawet zacząłem nawoływać go do przyhamowania. Biegło się fajnie, trzymaliśmy się samego czuba. Tuż obok nas Piotr Książkiewicz i Piotr Bętkowski oraz Dominik Włodarkiewicz i Robert Gacki. Później miało się okazać, że żadnej z naszych trzech par te wspólne kilometry nie wyszły na dobre. Pomyliliśmy szlak, na dodatek szarfa zawieszona tuż za skrzyżowaniem utwierdziła nas w przekonaniu, że biegniemy właściwą drogą. Pierwsza rzeka, którą musieliśmy przekroczyć brodząc po kostki, wzbudziła pewien niepokój. Druga, nieco głębsza, spowodowała kolejne pytania. Natomiast trzecia, sięgająca do połowy łydki, kazała się wręcz zatrzymać. Każdy kolejny kilometr raczej upewniał nas już w tym, że jest po przysłowiowych grzybach. Próbowałem dodzwonić się do organizatora, ale niestety zasięg w Bieszczadach nie jest najlepszy. Po 18 kilometrach biegu okazało się, że dotarliśmy na punkt kontrolny na Żebraku. Obsługa na punkcie powiedziała po prostu „Lećcie dalej!”. Na przedzie nasze trzy pary, i tak biegliśmy do Cisnej. Było przyjemnie, chłodno, idealna temperatura do biegania. Trochę martwiła mnie pewna niemoc Dominika, który nie prowadził już tak ochoczo, jak rok wcześniej. Ale do Cisnej dobiegliśmy zgodnie z planem. W drodze na Małe Jasło minęli nas Paweł z Magdą, późniejsi tryumfatorzy, a Dominik gasł z każdą chwilą. Na „Drodze Mirka” nasze ściganie się skończyło. Jeszcze ostatnie podrygi, próby szarpnięcia i... grymas na twarzy dość wyraźnie oznajmił mi koniec. Dalszy wyścig nie ma sensu. Z naszych planów pozostały wspomnienia, a dalsze szarpanie się nie przyniosłoby z pewnością satysfakcji z wyniku, a mogło zakończyć się poważniejszą kontuzją.




Dominik czuł się źle nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Ta cała sytuacja mocno go uwierałam. Zaproponował, abym dobiegł do Smereka sam i ruszył w dalszą drogę. Odmówiłem. Szliśmy sobie „Drogą Mirka” mijani przez kolejne pary i mimo żółwiego tempa do Smereka doczłapaliśmy na 22 pozycji. Tam zostawiłem Dominika w ramionach jego narzeczonej, a sam chciałem popędzić za Michałem Kołodziejczykiem I Kamilem Klichem, którzy za cel (zrealizowany zresztą na pierwszym miejscu) postawili sobie ukończenie wersji Hard core. Na Smereku jednak musiałem oddać chip i okazało się, że pozbawienie mnie tego kawałka plastiku już za 2 lub 3 kilometry miało mnie nieźle zniechęcić do dalszego ścigania. Miałem możliwość ukończenia Rzeźnika w wersji standardowej lub Hard core, mogłem cieszyć się z medalu, ale wszystko to nieoficjalnie. Postanowiłem więc ukończyć wersję standardową, ale już w warunkach czysto turystycznych. Było gorąco i nieznośnie, szedłem sobie w stronę Ustrzyk, od czasu do czasu to siedząc w słońcu, to chowając się w cieniu lasu, czy wreszcie mocząc się w napotkanym po drodze strumieniu. Bez presji, bez ciśnienia, wolno, nawet z Caryńskiej bardziej schodziłem niż zbiegałem. Na mecie (nieoficjalnie) pojawiłem się po 10 godzinach i 20 minutach. Dobrze, że nie zabrali mi stroju – wtedy było by może jeszcze mniej oficjalnie, za to z pewnością nie pozostałbym niezauważony :)

Sportowo wynik był dla mnie porażką. Daleki o oczekiwań, daleki od możliwości. Innymi słowy sportowy kac. Z drugiej strony tak naprawdę wygraliśmy. Ramię w ramię walczyliśmy na pełnej prędkości, ale także ręka w rękę szliśmy wtedy, kiedy duch tej drużynowej rywalizacji był najważniejszy. Odpowiedzialność za siebie i za partnera to na Rzeźniku rzecz ważniejsza od osiągniętego czasu, zajętego miejsca i innych takich detali. Łatwo, gdy wszystko idzie według planu, dużo trudniej jest wtedy, gdy trzeba oddać coś swojego, dać coś od siebie. I każda z osób, zarówno ta silniejsza, jak i słabsza, myślę że w równym stopniu przeżywa zarówno fizyczną niemoc jak i sportową porażkę. Może nawet słabsze ogniwo może mieć gorzej, gdyż to siebie próbuje obwiniać za niepowodzenie. Dla mnie jednak takie podejście jest błędne. Decydując się na bieg w parze tworzy się drużynę, która zaczyna stanowić jedność. Mimo tego nie skończyłem biegu w Smereku, a turystycznie pojawiłem się na mecie w Ustrzykach Górnych. A to tylko dlatego, że miałem pewność, że mojemu partnerowi nic nie dolega, a jego narzeczona zajmie się nim dużo lepiej niż ja.

Dostałem medal, piwo i górę lodów. Niestety nie dostałem obiecanych klocków Lego, które miały stanowić największy bonus realizacji mojego planu. Na kaca w niedzielę pobiegłem ostatni etap Rzeźnika z Ustrzyk do Wołosatego. I to było najlepsze sportowe zakończenie tego Rzeźnickiego tygodnia.

No cóż za rok trzeba będzie jeszcze raz stanąć na starcie i tym razem na pewno na szóstym kilometrze skręcę w lewo :)





2 komentarze:

  1. Medal, piwo, lody? To nie może być porażka ;)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Medal, piwo, lody? To nie może być porażka ;)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń