czyli prawy do lewego
Zaczęło się od pewnej drobnej
deklaracji „tak skończę” postawionej na koniec materiału na
temat moich przeżyć i wrażeń z niedokończonego zmagania z
Beskidy Ultra Trail. Poddałem się ze zmęczenia, które
wynikało nie tyle z tych 150 km, ale ze stanu, z którym zjawiłem
się na starcie w Szczyrku.
Mieliśmy bieg dokończyć wspólnie z
Kamilem, ale niestety podczas ostatnich naszych zmagań poważnie
skręcił nogę i o starcie nie było mowy. Zostałem więc sam jak
Cezary Pazura w Psach i... wstępnie zacząłem poszukiwań innych
straceńców. Po pewnym czasie z uśmiechem na twarzy doszedłem do
wniosku, że chyba marny ze mnie kompan, gdyż to raczej moja osoba
powodowała odmowy, a nie dystans jaki został do pokonania. Jednym
słowem bawiłem się dobrze, w końcu taka przygoda nie zdarza się
co dzień.
Rzut okiem na kalendarz i...
wytypowałem długi weekend niepodległościowy. Tych kilka dni
dawało komfort na przeprowadzenie całej eskapady, mogłem spokojnie
dojechać, odpocząć i ruszyć w trasę, a jednocześnie mieć
zapas, gdyby zdarzyło się coś niespodziewanego.
Start
Zgodnie ze słowami piosenki godzina 5
minut.... no może nieco wcześniej pojawiłem się w Korbielowie i
ruszyłem w stronę Hali Miziowej. Na plecach targałem trochę
prowiantu, odzieży i innych rarytasów, które miały umilić mi
drogę. Nie wiadomo skąd na początku w moich ustach poczułem smak
purée, którym raczyliśmy się schodząc z trasy, tym razem jednak
z tym smakiem ruszyłem przed siebie. Jeszcze chyba zaspany ruszyłem
w stronę... Rysianki, ale już po kilku krokach poczułem odbijającą
mi się od głowy piłeczkę (krasnoludka z Zaczarowanego Ołówka
nie widziałem) i szybko zmieniłem azymut na właściwy. Z pewnością
czułem się wypoczęty, miałem za sobą już 2 tygodnie
roztrenowania, a po akcji BUT dawałem sobie jeszcze kilka kolejnych
dni odpoczynku. Może jedynie wczesna pora nie nastrajała mnie
strasznie pozytywnie, ale to detale.
W drodze na Pilsko zrobiło się już
na tyle widno, że mogłem wyłączyć czołówkę i nadal zachwycać
się widokami. To właśnie jest bieganie po górach, serce się
raduje na te wszystkie krajobrazy, a do tego jesień w tym roku
naprawdę potrafiła nas nieźle rozpieścić i także liczyłem na
jej kolejną ciepłą odsłonę. Nie mogło być inaczej, na siebie
założyłem spodenki 3/4, krótkie skarpety i buty do zadań
specjalnych. Było przyjemnie, nawet bardzo. Może nieco za ślisko i
do tego masa liści dość dokładnie ukrywająca nieprzyjemne
niespodzianki w postaci kamieni i korzeni. Nie było co szaleć,
raczej spokojnie sunąć do przodu. Zrobiło się słonecznie i
przyjemnie, w drodze na Babią Górę spotkałem sporo turystów,
którzy podobnie jak ja w trasie spędzali tych kilka wolnych dni.
Jeszcze zanim wspiąłem się na najwyższy szczyt tej eskapady
zrobiłem sobie przerwę w Schronisku Markowe Szczawiny, gdzie
zjadłem dwa spore kawałki ciasta i do tego uraczyłem się pyszną
kawą. Wśród turystów spostrzegłem postacie odziane w koszulki z
Łemkowyny i Chudego Wawrzyńca, świat jest mały, a lista biegów
górskich jeszcze krótsza. Nie zabawiając zbyt długo ruszyłem
przed siebie ku Babiej.
Szybko dotarłem na górę, krótka
przerwa na szczycie, kilka zdjęć z komórki i jazda na dół.
Wspominałem, że było ślisko? Mijając w biegu pewną grupę
ludzi, zwracając uwagę bardziej na kroczące cała szerokością
postacie, poczułem jak grunt ucieka mi spod stóp. Powrót na ziemię
okazał się dość bolesny. Zdarta skóra na dłoniach, dość mocno
obite kolano. Usłyszałem tylko „czy nic się panu nie stało”,
podniosłem się i będąc pod działaniem najlepszego środka
znieczulającego – adrenaliny, rzuciłem tylko „wszystko w
porządku” i... popędziłem dalej. Za opatrunek musiały
wystarczyć mi rękawiczki, które dość skutecznie zatrzymały
krwawienie. Później miało się okazać, że trasa była z tych
testujących moją silną wolę.
Mijałem kolejne kilometry, wspinałem
się mozolnie by za chwilę pikować na dół, od czasu do czasu
zatrzymując się w mijanych sklepach, czy schroniskach. Minąłem
Zawoję i ruszyłem w stronę Suchej Beskidzkiej, gdzie zaplanowany
miałem kolejny przystanek, tym razem miałem zobaczyć się z
rodzinką i zjeść coś ciepłego. Pomidorowa dodała sił, pojawił
się nowy smak na języku i... zapadła noc. To niestety cały „urok”
jesiennego biegania, które w większości przebiega po ciemnicy, ale
co tam naładowany pozytywnie ruszyłem przed siebie.
Leskowiec
Z uśmiechem na twarzy dobiegłem na
Groń Jana Pawła II i zatrzymałem się w Schronisku Leskowiec. Było
już po 20, o czym w sumie nie miałem pojęcia, a miła Pani
poprosiła, abym na przyszłość pamiętał, że po tej godzinie
mogłem już nikogo nie zastać w kuchni. I tak od słowa do słowa,
na pytanie skąd sobie idę pada odpowiedź „no w sumie spod
Rysianki” (tak jakby doliczyć te kilka kilometrów z Korbielowa)
i... zaczęło się :) Usiadłem wśród stałych bywalców
Schroniska i jego pracowników, którzy stworzyli sporą grupkę.
Wspominaliśmy kolegę Balinta, który tam (jako jedyny) doszedł i
nota bene skorzystał z krótkiego odpoczynku. Padały pytania
dlaczego? Po co? Ale także słowa uznania i w sumie chyba radości z
faktu, że są jeszcze wariaci na trasach :) Mój pobyt miał być
także dobrą wiadomością dla pewnego dziarskiego oblatywacza
górskich szlaków, który jak się okazało nie jest sam w swojej
pasji. To były niezwykle miłe chwile, pełne ciepła, wsparcia i
wiary, że na pewno dobiegnę do Szczyrku. Co było robić, nie można
było zawieść takiej grupy! Przed wyjściem dostałem jeszcze dwa
spore kawałki jabłecznika, garść wsparcia i skrzydła :)
Ruszyłem dalej w ciemną noc, z
uśmiechem, trochę już zmęczony ale zadowolony i pełen sił.
Niestety trochę dalej zaczęły się schody. Zegarek, który do tej
pory pomagał mi znaleźć trasę od czasu do czasu padał i tracił
siły. Pierwsza spora pomyłka nastąpiła już po wyjściu z
Leskowca, w głowie szumiały mi jeszcze rozmowy i może dlatego nie
zauważyłem rozwidlenia zielonego szlaku. A jeśli widziałem, to
wybrałem źle. To jednak detal, widząc, że coś jest nie tak,
wróciłem i znalazłem właściwą drogę. Tak jak już pisałem,
było ślisko, niestety odczułem to na własnej skórze, gdy z całym
impetem uderzyłem nerkami o wielki głaz. Nogi poleciały do góry,
dłonie odruchowo szukały oparcia. Skończyło się na wybitym
kciuku i ogólnym poobijaniu. Co tam wstałem i ruszyłem dalej.
Dopiero później miało się okazać, że podczas tego upadku
straciłem także swoje kije. Pod Kocierzą minęło mnie jakieś
auto, a dobrzy ludzie zatrzymali się i zaoferowali pomoc, bo cóż
mógł o takiej porze robić tam jakiś turysta. Z uśmiechem na
twarzy podziękowałem za ofertę i troskę, ale stwierdziłem, że
wszystko ze mną w porządku. Zapewne nie wyglądałem już
najlepiej, ale wola walki rozpalała mnie od wewnątrz i tego się
trzymałem.
Ktoś może zadać sobie pytanie, ale
dlaczego nie wszedłem do auta, nie ogrzałem się i nie podjechałem
chociażby odrobiny. Mogę powiedzieć, że nawet nie pomyślałem o
tym w momencie, gdy zaproponowano mi pomoc. Później natomiast ja
śmiałem się z tej całej sytuacji, bo jednak Ci mili ludzie mieli
pełne prawo aby uważać mnie z waryjata.
Pod SPA Kocierz zatrzymałem się na
ławeczce, opróżniłem plecak z nagromadzonych śmieci, będąc
dość dokładnie zlustrowany przez panów z ochrony, ale dali mi
spokój i nikt mnie nie zaczepiał.
Tama na drodze
Porąbka i tama, którą tak bardzo
chciałem zobaczyć doprowadziła mnie do szaleństwa, straciłem tam
lekko licząc dwie godziny. Wpierw schodząc w stronę tej
miejscowości zgubiłem drogę i błąkałem się po lesie idąc na
azymut, szukając drogi która miała mnie nakierować z powrotem na
szlak. Gdy już znalazłem się w Porąbce za nic nie mogłem znaleźć
ciągu dalszego i kroczyłem sobie ulicą w tę i nazad, to
zatrzymywałem się na przystanku, sprawdzałem mapę i kolejna
wycieczka. Machnąłem ręką i ruszyłem w stronę tamy asfaltem.
Gdzieś po drodze spotkałem pieska, a mając jeszcze w pamięci opis
Mikołaja – tego od biegania z sercem – liczyłem się z tym, że
mogę go także znaleźć wbitego w swojego Achillesa. Nic z tego!
Piesek szczekał, ujadał jak opętany, ale gdy znalazłem się na
kilka kroków od niego, podkulił ogon i uciekł :) Nie wiem, czy to
czołówka na głowie, kije w dłoni, czy moja sympatyczna twarz tak
wpłynęła na czworonoga, że... pognał jakby zobaczył diabła.
Światła miasta
To był jeden z przyjemniejszych
odcinków trasy, mimo iż było już zimno, wiał wiatr i zmarzłem.
Założyłem wszystko co miałem na siebie, niestety rwąc przy
okazji portki, ale co tam, na wesele się nie wybierałem. Było
przyjemnie i ten widok rozświetlonej Biesko-Białej. Na Chrobaczej
Łące dopadło mnie takie zmęczenie, że zaczynałem zasypiać na
stojąco. Padło hasło postój i drzemka, usadowiłem się w pobliżu
świecącego krzyża, ale chyba przeszkadzała mi ta łuna i do tego
ten wiatr, że nie zmrużyłem oka. Przeszedłem jeszcze kilka
kilometrów i usiadłem na pieńku tuląc się we własnych ramionach
i … nic. Później za drzewem i nadal nic, z jednej strony
strasznie chciało mi się spać, z drugiej za nic nie mogłem
odpłynąć. Do tego jeszcze kije połamały mi się zupełnie,
latarka przestała już praktycznie świecić, a do końca mojej
drogi, jak i do poranka daleko. Niby dwa komplety baterii, a jednak o
jeden komplet za mało. Chyba zapomniało mi się, że jedna noc o
tej porze roku to 14 godzin. Zadzwoniłem do domu, Gosia
zaproponowała przerwę i powrót rano w to samo miejsce.
Powiedziałem „nie” i ruszyłem dalej, sięgając po ostatnią
deskę ratunku w postaci muzyki. Musiałem zebrać się w sobie i
wykorzystać ostatnie tchnienie latarki i... doczekać poranka. W
ręce pojawił się spory kijek i mimo bólu przyspieszyłem. Było
jeszcze ciemno, a światło z czołówki oświetlało mi już tylko
obłocone mocno obuwie. Co tam jednak, ani się nie obejrzałem a
zrobiło się jasno. Przerwa w Wilkowicach, jakiś jogurcik wypity na
schodach pod sklepem i.. wiedziałem, że jestem już (prawie) na
miejscu.
Całe wyczerpanie zostawiłem po drodze
i pędziłem dalej. No może tylko mi wydawało się, że już
poradziłem sobie ze zmęczeniem, bowiem co mam powiedzieć na
bodajże trzecie już spotkanie z tym samym facetem na trasie. Pewien
miły jegomość, z pozoru wyglądający na około 70 lat, de facto
mając ich ponad 80, po raz kolejny przestrzegł mnie przed
bieganiem. Sam będąc sportowcem, biegając po górach, skacząc na
skoczni twierdzi, że ma zniszczone zdrowie. Na marginesie wcale nie
przeszkadza mu to we wdrapywaniu się na wzniesienia i góry z
wielkim plecakiem i tobołami. Pośmialiśmy się trochę, życząc
sobie wzajemnie równie zniszczonego organizmu i takiej kondycji.
Trzy razy już się z nim spotkałem, coś chyba ze mną jest nie tak
:)
Ostatnia prosta
Nic i nikt nie był wstanie mnie już
zatrzymać, poczułem jak to mówię zapach ognisk z mety i
wiedziałem, że za kilka godzin będę na miejscu w Szczyrku. W
głowie miałem już tylko radość z wykonanego zadania tego, że
mimo całego zmęczenia i tych wszystkich wypadków z kijami,
zegarkiem, latarką, w końcu upadkami, nie poddałem się i
skończyłem to, co zaplanowałem. Jeszcze zanim dobiegłem do miasta
zadzwoniłem do Kamila, chciałem przekazać mu dobrą wiadomość,
że oto stało się. Wiem, że było mu przykro, ale wspierał mnie
cały czas na trasie.
W Szczyrku dopadły mnie dzieciaki
Adaś, Marysia i Ola (Ola, Marysia i Adaś – tak aby było po
sprawiedliwości) oraz Gosia. Byłem zmęczony, chociaż nie tak jak
na zdjęciu, na którym wyglądam jak Hałabała z kijaszkiem w
dłoni.
Na koniec mogę powiedzieć – to była
cudowna przygoda, warto spełniać obietnice, warto dać z siebie
nieco więcej i cieszyć się z tego, co można osiągnąć. Trasa
piękna, napotkani ludzie serdeczni. Wystarczy tylko chcieć, a
reszta jest taka prosta.
Wszystko zależy od nas samych i
wszystko jest w nas – piękne zwycięstwa i sromotne porażki. My
decydujemy o tym jaki będzie początek i koniec! Warto walczyć,
warto iść do przodu!
raf
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz