czwartek, 13 listopada 2014

PRAWY DO LEWEGO

BUTa poszukiwania,
czyli prawy do lewego


Zaczęło się od pewnej drobnej deklaracji „tak skończę” postawionej na koniec materiału na temat moich przeżyć i wrażeń z niedokończonego zmagania z Beskidy Ultra Trail. Poddałem się ze zmęczenia, które wynikało nie tyle z tych 150 km, ale ze stanu, z którym zjawiłem się na starcie w Szczyrku.

Mieliśmy bieg dokończyć wspólnie z Kamilem, ale niestety podczas ostatnich naszych zmagań poważnie skręcił nogę i o starcie nie było mowy. Zostałem więc sam jak Cezary Pazura w Psach i... wstępnie zacząłem poszukiwań innych straceńców. Po pewnym czasie z uśmiechem na twarzy doszedłem do wniosku, że chyba marny ze mnie kompan, gdyż to raczej moja osoba powodowała odmowy, a nie dystans jaki został do pokonania. Jednym słowem bawiłem się dobrze, w końcu taka przygoda nie zdarza się co dzień.

Rzut okiem na kalendarz i... wytypowałem długi weekend niepodległościowy. Tych kilka dni dawało komfort na przeprowadzenie całej eskapady, mogłem spokojnie dojechać, odpocząć i ruszyć w trasę, a jednocześnie mieć zapas, gdyby zdarzyło się coś niespodziewanego.




Start

Zgodnie ze słowami piosenki godzina 5 minut.... no może nieco wcześniej pojawiłem się w Korbielowie i ruszyłem w stronę Hali Miziowej. Na plecach targałem trochę prowiantu, odzieży i innych rarytasów, które miały umilić mi drogę. Nie wiadomo skąd na początku w moich ustach poczułem smak purée, którym raczyliśmy się schodząc z trasy, tym razem jednak z tym smakiem ruszyłem przed siebie. Jeszcze chyba zaspany ruszyłem w stronę... Rysianki, ale już po kilku krokach poczułem odbijającą mi się od głowy piłeczkę (krasnoludka z Zaczarowanego Ołówka nie widziałem) i szybko zmieniłem azymut na właściwy. Z pewnością czułem się wypoczęty, miałem za sobą już 2 tygodnie roztrenowania, a po akcji BUT dawałem sobie jeszcze kilka kolejnych dni odpoczynku. Może jedynie wczesna pora nie nastrajała mnie strasznie pozytywnie, ale to detale.

W drodze na Pilsko zrobiło się już na tyle widno, że mogłem wyłączyć czołówkę i nadal zachwycać się widokami. To właśnie jest bieganie po górach, serce się raduje na te wszystkie krajobrazy, a do tego jesień w tym roku naprawdę potrafiła nas nieźle rozpieścić i także liczyłem na jej kolejną ciepłą odsłonę. Nie mogło być inaczej, na siebie założyłem spodenki 3/4, krótkie skarpety i buty do zadań specjalnych. Było przyjemnie, nawet bardzo. Może nieco za ślisko i do tego masa liści dość dokładnie ukrywająca nieprzyjemne niespodzianki w postaci kamieni i korzeni. Nie było co szaleć, raczej spokojnie sunąć do przodu. Zrobiło się słonecznie i przyjemnie, w drodze na Babią Górę spotkałem sporo turystów, którzy podobnie jak ja w trasie spędzali tych kilka wolnych dni. Jeszcze zanim wspiąłem się na najwyższy szczyt tej eskapady zrobiłem sobie przerwę w Schronisku Markowe Szczawiny, gdzie zjadłem dwa spore kawałki ciasta i do tego uraczyłem się pyszną kawą. Wśród turystów spostrzegłem postacie odziane w koszulki z Łemkowyny i Chudego Wawrzyńca, świat jest mały, a lista biegów górskich jeszcze krótsza. Nie zabawiając zbyt długo ruszyłem przed siebie ku Babiej.



Szybko dotarłem na górę, krótka przerwa na szczycie, kilka zdjęć z komórki i jazda na dół. Wspominałem, że było ślisko? Mijając w biegu pewną grupę ludzi, zwracając uwagę bardziej na kroczące cała szerokością postacie, poczułem jak grunt ucieka mi spod stóp. Powrót na ziemię okazał się dość bolesny. Zdarta skóra na dłoniach, dość mocno obite kolano. Usłyszałem tylko „czy nic się panu nie stało”, podniosłem się i będąc pod działaniem najlepszego środka znieczulającego – adrenaliny, rzuciłem tylko „wszystko w porządku” i... popędziłem dalej. Za opatrunek musiały wystarczyć mi rękawiczki, które dość skutecznie zatrzymały krwawienie. Później miało się okazać, że trasa była z tych testujących moją silną wolę.

Mijałem kolejne kilometry, wspinałem się mozolnie by za chwilę pikować na dół, od czasu do czasu zatrzymując się w mijanych sklepach, czy schroniskach. Minąłem Zawoję i ruszyłem w stronę Suchej Beskidzkiej, gdzie zaplanowany miałem kolejny przystanek, tym razem miałem zobaczyć się z rodzinką i zjeść coś ciepłego. Pomidorowa dodała sił, pojawił się nowy smak na języku i... zapadła noc. To niestety cały „urok” jesiennego biegania, które w większości przebiega po ciemnicy, ale co tam naładowany pozytywnie ruszyłem przed siebie.

Leskowiec

Z uśmiechem na twarzy dobiegłem na Groń Jana Pawła II i zatrzymałem się w Schronisku Leskowiec. Było już po 20, o czym w sumie nie miałem pojęcia, a miła Pani poprosiła, abym na przyszłość pamiętał, że po tej godzinie mogłem już nikogo nie zastać w kuchni. I tak od słowa do słowa, na pytanie skąd sobie idę pada odpowiedź „no w sumie spod Rysianki” (tak jakby doliczyć te kilka kilometrów z Korbielowa) i... zaczęło się :) Usiadłem wśród stałych bywalców Schroniska i jego pracowników, którzy stworzyli sporą grupkę. Wspominaliśmy kolegę Balinta, który tam (jako jedyny) doszedł i nota bene skorzystał z krótkiego odpoczynku. Padały pytania dlaczego? Po co? Ale także słowa uznania i w sumie chyba radości z faktu, że są jeszcze wariaci na trasach :) Mój pobyt miał być także dobrą wiadomością dla pewnego dziarskiego oblatywacza górskich szlaków, który jak się okazało nie jest sam w swojej pasji. To były niezwykle miłe chwile, pełne ciepła, wsparcia i wiary, że na pewno dobiegnę do Szczyrku. Co było robić, nie można było zawieść takiej grupy! Przed wyjściem dostałem jeszcze dwa spore kawałki jabłecznika, garść wsparcia i skrzydła :)

Ruszyłem dalej w ciemną noc, z uśmiechem, trochę już zmęczony ale zadowolony i pełen sił. Niestety trochę dalej zaczęły się schody. Zegarek, który do tej pory pomagał mi znaleźć trasę od czasu do czasu padał i tracił siły. Pierwsza spora pomyłka nastąpiła już po wyjściu z Leskowca, w głowie szumiały mi jeszcze rozmowy i może dlatego nie zauważyłem rozwidlenia zielonego szlaku. A jeśli widziałem, to wybrałem źle. To jednak detal, widząc, że coś jest nie tak, wróciłem i znalazłem właściwą drogę. Tak jak już pisałem, było ślisko, niestety odczułem to na własnej skórze, gdy z całym impetem uderzyłem nerkami o wielki głaz. Nogi poleciały do góry, dłonie odruchowo szukały oparcia. Skończyło się na wybitym kciuku i ogólnym poobijaniu. Co tam wstałem i ruszyłem dalej. Dopiero później miało się okazać, że podczas tego upadku straciłem także swoje kije. Pod Kocierzą minęło mnie jakieś auto, a dobrzy ludzie zatrzymali się i zaoferowali pomoc, bo cóż mógł o takiej porze robić tam jakiś turysta. Z uśmiechem na twarzy podziękowałem za ofertę i troskę, ale stwierdziłem, że wszystko ze mną w porządku. Zapewne nie wyglądałem już najlepiej, ale wola walki rozpalała mnie od wewnątrz i tego się trzymałem.

Ktoś może zadać sobie pytanie, ale dlaczego nie wszedłem do auta, nie ogrzałem się i nie podjechałem chociażby odrobiny. Mogę powiedzieć, że nawet nie pomyślałem o tym w momencie, gdy zaproponowano mi pomoc. Później natomiast ja śmiałem się z tej całej sytuacji, bo jednak Ci mili ludzie mieli pełne prawo aby uważać mnie z waryjata.

Pod SPA Kocierz zatrzymałem się na ławeczce, opróżniłem plecak z nagromadzonych śmieci, będąc dość dokładnie zlustrowany przez panów z ochrony, ale dali mi spokój i nikt mnie nie zaczepiał.

Tama na drodze

Porąbka i tama, którą tak bardzo chciałem zobaczyć doprowadziła mnie do szaleństwa, straciłem tam lekko licząc dwie godziny. Wpierw schodząc w stronę tej miejscowości zgubiłem drogę i błąkałem się po lesie idąc na azymut, szukając drogi która miała mnie nakierować z powrotem na szlak. Gdy już znalazłem się w Porąbce za nic nie mogłem znaleźć ciągu dalszego i kroczyłem sobie ulicą w tę i nazad, to zatrzymywałem się na przystanku, sprawdzałem mapę i kolejna wycieczka. Machnąłem ręką i ruszyłem w stronę tamy asfaltem. Gdzieś po drodze spotkałem pieska, a mając jeszcze w pamięci opis Mikołaja – tego od biegania z sercem – liczyłem się z tym, że mogę go także znaleźć wbitego w swojego Achillesa. Nic z tego! Piesek szczekał, ujadał jak opętany, ale gdy znalazłem się na kilka kroków od niego, podkulił ogon i uciekł :) Nie wiem, czy to czołówka na głowie, kije w dłoni, czy moja sympatyczna twarz tak wpłynęła na czworonoga, że... pognał jakby zobaczył diabła.

Światła miasta

To był jeden z przyjemniejszych odcinków trasy, mimo iż było już zimno, wiał wiatr i zmarzłem. Założyłem wszystko co miałem na siebie, niestety rwąc przy okazji portki, ale co tam, na wesele się nie wybierałem. Było przyjemnie i ten widok rozświetlonej Biesko-Białej. Na Chrobaczej Łące dopadło mnie takie zmęczenie, że zaczynałem zasypiać na stojąco. Padło hasło postój i drzemka, usadowiłem się w pobliżu świecącego krzyża, ale chyba przeszkadzała mi ta łuna i do tego ten wiatr, że nie zmrużyłem oka. Przeszedłem jeszcze kilka kilometrów i usiadłem na pieńku tuląc się we własnych ramionach i … nic. Później za drzewem i nadal nic, z jednej strony strasznie chciało mi się spać, z drugiej za nic nie mogłem odpłynąć. Do tego jeszcze kije połamały mi się zupełnie, latarka przestała już praktycznie świecić, a do końca mojej drogi, jak i do poranka daleko. Niby dwa komplety baterii, a jednak o jeden komplet za mało. Chyba zapomniało mi się, że jedna noc o tej porze roku to 14 godzin. Zadzwoniłem do domu, Gosia zaproponowała przerwę i powrót rano w to samo miejsce. Powiedziałem „nie” i ruszyłem dalej, sięgając po ostatnią deskę ratunku w postaci muzyki. Musiałem zebrać się w sobie i wykorzystać ostatnie tchnienie latarki i... doczekać poranka. W ręce pojawił się spory kijek i mimo bólu przyspieszyłem. Było jeszcze ciemno, a światło z czołówki oświetlało mi już tylko obłocone mocno obuwie. Co tam jednak, ani się nie obejrzałem a zrobiło się jasno. Przerwa w Wilkowicach, jakiś jogurcik wypity na schodach pod sklepem i.. wiedziałem, że jestem już (prawie) na miejscu.

Całe wyczerpanie zostawiłem po drodze i pędziłem dalej. No może tylko mi wydawało się, że już poradziłem sobie ze zmęczeniem, bowiem co mam powiedzieć na bodajże trzecie już spotkanie z tym samym facetem na trasie. Pewien miły jegomość, z pozoru wyglądający na około 70 lat, de facto mając ich ponad 80, po raz kolejny przestrzegł mnie przed bieganiem. Sam będąc sportowcem, biegając po górach, skacząc na skoczni twierdzi, że ma zniszczone zdrowie. Na marginesie wcale nie przeszkadza mu to we wdrapywaniu się na wzniesienia i góry z wielkim plecakiem i tobołami. Pośmialiśmy się trochę, życząc sobie wzajemnie równie zniszczonego organizmu i takiej kondycji. Trzy razy już się z nim spotkałem, coś chyba ze mną jest nie tak :)



Ostatnia prosta

Nic i nikt nie był wstanie mnie już zatrzymać, poczułem jak to mówię zapach ognisk z mety i wiedziałem, że za kilka godzin będę na miejscu w Szczyrku. W głowie miałem już tylko radość z wykonanego zadania tego, że mimo całego zmęczenia i tych wszystkich wypadków z kijami, zegarkiem, latarką, w końcu upadkami, nie poddałem się i skończyłem to, co zaplanowałem. Jeszcze zanim dobiegłem do miasta zadzwoniłem do Kamila, chciałem przekazać mu dobrą wiadomość, że oto stało się. Wiem, że było mu przykro, ale wspierał mnie cały czas na trasie.

W Szczyrku dopadły mnie dzieciaki Adaś, Marysia i Ola (Ola, Marysia i Adaś – tak aby było po sprawiedliwości) oraz Gosia. Byłem zmęczony, chociaż nie tak jak na zdjęciu, na którym wyglądam jak Hałabała z kijaszkiem w dłoni.

Na koniec mogę powiedzieć – to była cudowna przygoda, warto spełniać obietnice, warto dać z siebie nieco więcej i cieszyć się z tego, co można osiągnąć. Trasa piękna, napotkani ludzie serdeczni. Wystarczy tylko chcieć, a reszta jest taka prosta.

Wszystko zależy od nas samych i wszystko jest w nas – piękne zwycięstwa i sromotne porażki. My decydujemy o tym jaki będzie początek i koniec! Warto walczyć, warto iść do przodu!


raf

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz