Beskid Ultra Trail, w skrócie zwany BUTem to jedna z tych imprez, których nie trzeba specjalnie przedstawiać. BUT to jedna z najdłuższych biegowych rywalizacji w kraju, walcząca o prymat tego naj, naj z B7S. Niestety zeszłoroczna edycja odbiła się dość negatywnym echem wśród ultrasów, więc nie dziwiło nieco mniejsze zainteresowanie w tym roku.
Pamiętam dość dobrze relacje z BUTa
rocznik 2013 i w sumie trudno było znaleźć pozytywne komentarze.
Jeden z tych wpisów szczególnie zapadł mi w pamięci „weź
lusterko na start, abyś mógł kogoś spotkać na mecie” :) Jednak
mimo wszystko gdzieś w głowie zakodowałem termin i miejsce, ale
bez zbędnych deklaracji. Nie wchodząc w szczegóły BUT wypadł ze
startów i dopiero namowa Magdy D. pokierowała mnie z asfaltu na
powrót na górskie szczyty. Łatwo było zresztą o zmianę
nastawienia, gdy zobaczyłem na liście druha Kamila z 7 Szczytów,
nie było co zwlekać i... zdecydowałem się zapisać. Lubię
wyzwania więc i krzyżyk postawiłem przy długości 260 km.
Wysłałem zgłoszenie, zaznaczyłem biegi do klasyfikacji i
uzbroiłem się w cierpliwość. Chociaż o tym zbrojeniu to chyba
lekko przesadziłem. Z pewnym zawodem odebrałem mała frekwencję i
jedynie 4 opłacone starty. To nie mogło się udać. Chcąc jednak
rozwiać wszelkie wątpliwości zapytałem organizatorów, czy bieg
się odbędzie.
Szybka odpowiedź: TAK! Tym razem
jednak inna formuła, bez opłaty wstępnej, ale także bez
jakiegokolwiek wsparcia na trasie. Po otrzymaniu tej wiadomości na
twarzy pojawił się taki uśmiech, że bałem się, że ten grymas
zadowolenia będę musiał usuwać chirurgicznie z twarzy. Jeszcze
szybki telefon do Kamila i wspólna decyzja o starcie. Cieszyłem się
jak dzieciak, to miała być wspaniała zabawa i do tego poprowadzona
w nieproponowanej na żadnych zawodach trudności.
Ostatnie odliczanie
Jak przystało na challenge to i życie
zawodowo-osobiste nie pozwalało na odpoczynek. Sporo zamieszania,
przeprowadzka i pożegnania, a do tego sen z jednej nocy rozłożony
wspaniałomyślnie na trzy. Jednak nie załamywałem się, w końcu
ten BUT miał być także pewnego rodzaju resetem po tym, co za mną
i przed tym, co przede mną. Ostatnia prosta, czyli wielogodzinne
przebijanie się na start, niby Wrocław nie leży daleko ale okazało
się, że podróż znacząco się przedłużała. Po drodze
dokooptował do nas Kamil i mogliśmy ruszyć ku przeznaczeniu. W
Szczyrku przywitała nas grupa organizatorów, wsparta Pokojowym
Patrolem, było wesoło i sympatycznie.
Ostatnie przymiarki, plecaki spakowane
i czas na odprawę. W miłej, domowej atmosferze wsłuchiwaliśmy się
w opowieść Michała na temat trasy. Jednym z najistotniejszych
miało być schronisko na Wielkiej Czantorii z... pysznym i do tego
tanim czeskim piwem.
Wyposażeni zostaliśmy w nadajniki GPS
dzięki czemu można było nas łatwo namierzyć, a także obudzić
gdyby zacny trunek zatrzymał nas na nieco dłużej. Jeszcze tylko
ostatnie wskazówki, łapanie sygnału na zewnątrz i mogliśmy udać
się na start!
Ruszyła maszyna
Ruszyliśmy z dziewięciominutowym
opóźnieniem, ale co to dla cyborgów. Chciałoby się zaśpiewać:
„Było nas trzech...", tak naprawdę dziesięciu, chociaż
później okazało się, że całkowita lista startujących zamknęła
się w jedenastu. Początek spokojny, nikt nie chce ruszyć za mocno.
Na czele znaleźli się Laszlo i Balint, ja z Kamilem za nimi i tak
do Skrzycznego. Już tam mogliśmy zauważyć, że organizacyjnie
miał być to perfekcyjnie przygotowany wyścig. Challenge miał być
dziki, miał być mega trudny i... taki był. Organizatorzy postarali
się o wszystko z najwyższej półki. Była mgła gęsta jak
śmietana, z widocznością do czubka wyciągniętych palców, było
chłodno, deszczowo, było błoto, były mokradła i bagna, były
szlaki zmienione w rzeki, był przeszywający na wskroś wiatr.
Jednym słowem wszystko, co lubią wariaci. I to wszystko za
DARMOCHĘ!
Wracając na Skrzyczne, tam ktoś
włączył mgłę tak gęstą, że zgubiliśmy się tam na tyle
skutecznie, iż zbiegliśmy z tego szczytu jako ostatni. Co tam, to
dopiero początek, spokojnie ruszyliśmy dalej. Dogoniliśmy czołówkę
i sami zaczęliśmy prowadzić tę całą karawanę. Najtrudniejszym
elementem było trzymanie się trasy. Kamil wpatrywał się w mapę,
ja czytałem opis trasy. Rwane tempo było nieco męczące, ale stale
parliśmy do przodu. Gdzieś nad ranem dobiegł do nas Laszlo, my
spokojnie za nim do pierwszego punktu, czyli Brennej. Tam
postanowiliśmy złapać kilka minut snu, zegar ustawiony na 15 minut
– Gosia i Kuba nie dali nam nawet minuty więcej. Szybka kawa i do
przodu. Taka odrobina snu, a postawiła nas na nogi. Ruszyliśmy,
połykając kolejne kilometry. W Schronisku na Równicy spotkaliśmy
ponownie Laszlo, który chciał pobiec w złym kierunku, pokazaliśmy
właściwy kurs i jazda. Ustroń pojawił się tak szybko, że
byliśmy mocno zaskoczeni. Czuliśmy się super, uśmiechy, pogawędki
i wsłuchiwanie się w ostatnie wyczyny Kamila, który trzy tygodnie
wcześniej skończył wyścig z bagatela 330km na liczniku i 25tys.
metrów przewyższeń – Alpy mają moc.
Później Wielka Czantoria i przepyszna
czekolada na gorąco z bitą śmietaną. Oj palce lizać. My na
słodko, a węgierski kompan Balint raczył się pysznym piwem. Z
pozoru to nie nam miało zakręcić się w głowie, ale stało się
właśnie odwrotnie. Jakieś złe duchy powiedziały nam, że
biegniemy w złym kierunku i powrót do schroniska. Biegaliśmy w tą
i z powrotem – wariactwo. W końcu ustaliliśmy jednak azymut i
dalej już bez szaleństwa, zdobywając kolejne szczyty. Często
dochodziło do zabawnych sytuacji, które toczyły się równolegle w
naszych myślach. Tak np. było z Wielkim Stożkiem – wchodzimy i
wchodzimy przekonani o tym, że to wcześniejsza górka, czyli Stożek
Mały, jednocześnie bijąc się z myślami, ze skoro ten jest mały,
to co będzie za chwilę. Na szczycie oboje się roześmialiśmy
widząc napis z nazwą wyższej góry. Przed Kubalonką
spostrzegliśmy napis „schronisko za 30 minut” - takie informacje
potrafią zabić. Po godzinie dobiegliśmy do czegoś co nie było
schroniskiem, a na dodatek było zamknięte na cztery spusty. Droga
zaczęła się nieco dłużyć, Przełęcz Kubalonka miało się
wrażenie, że ucieka przed nami, później Przysłop. Zatrzymaliśmy
się w Schronisku na Przysłopie zamówiliśmy sobie po pomidorowej
i... utknęliśmy w kolejce do baru za silną grupą ratowników
GOPRu. Straciliśmy tam kilkadziesiąt minut, jednocześnie
zmieniając się z Balintem.
Dobieg do Baraniej Góry, a później
na dół w stronę Węgierskiej Górki. Ten odcinek był jakimś
dramatem, długie zbiegi, kamienie i asfalt, asfalt i kamienie, bez
końca, a przed samą Węgierską Górką jeszcze wspinaczka. Za nami
już ponad 100km, na zegarku już ponad 112km i nasze plany zaczęły
się trochę rozmijać z rzeczywistością. Sporo straconych godzin,
problemy z nawigacją, aura nie rozpieszczała, ale przecież nie
padał jeszcze śnieg, więc nie było najgorzej. Lecieliśmy dalej.
Cały czas w czubie z planem na chwilowy postój w Schronisku na
Boraczej, tuż przed budynkiem spostrzegliśmy zielony szlak, który
miał nas doprowadzić do czarnego, a dalej ku Rysiance. Niestety
błędem było, że nie sprawdziliśmy tego na mapie, ale o tym
mieliśmy przekonać się później.
W Boraczej mimo nieczynnego schroniska
miła pani nie tylko poczęstowała nas herbatą, napojami ale też
wielkimi, ciepłymi bułami z jagodami – pycha! Tam trzeba wracać!
Oszołomieni niebem rozpływającym się w ustach, pobiegliśmy pełną
parą w złym kierunku. Moc była z nami, trasa już nie, po kilku
kilometrach oczekiwania na czarny szlak w naszych głowach w końcu
pojawił się sygnał alarmowy – to zła droga! Jeszcze ktoś
zadzwonił i krzyczy, że zgubiliśmy trasę. Wracamy, po raz kolejny
zgubiliśmy trasę, kierujemy się na azymut i znowu pojawiamy się
przed Schroniskiem w Boraczej, buła z jagodami kusi po raz kolejny.
Boimy się jednak deja vu i lecimy dalej. Kolejna noc zaczyna się
już pięknie rozwijać, a nam już po prostu chce się spać, może
nawet nie tyle nam, co mi. Wpadamy na chwile do Schroniska na
Lipowskiej i próbujemy zasnąć. Nic z tego, posiedzieliśmy chwilę
i dalej na Halę Miziową. Tym razem w błocie po kolana, jest
pysznie, na tyle bajecznie, że wpadam dość głęboko i ledwo
wyciągam nogę obutą jeszcze w sprawdzone obuwie. Do tego jeszcze
widzę jak Kamil biega to w prawo, to w lewo chcąc uniknąć
zamoczenia. Co krok to do mych uszu dochodzi plusk topiących się
butów. Delikatnie zwracam uwagę, że szkoda jego starań bo woda
jest wszędzie. Daje za wygraną i podobnie jak ja brnie do przodu w
bagnie. Jeszcze gdzieś po drodze wpadamy na... sam nie wiem na co,
chyba jakąś halę. Mgła otacza nas zewsząd, to jest ściana, po
10 metrach nie widać już czołówki. Kierując się śladem z
zegarka udaje nam się nie zgubić po raz kolejny. Ten dobry sygnał
dał nam kopa do dalszej walki, ale już nie na długo.
Wtedy też zaczynamy powoli zastanawiać
się nad planem, co robić. Na Miziowej mamy już ponad 150km,
chociaż powinno być ze 20 mniej. Do tego wiemy już, że czeka nas
kolejna trzecia już noc. To chyba za dużo jak dla nas, do tego z
planu na 40 godzin pozostały już tylko marzenia. To będzie dużo
więcej, pięćdziesiąt kilka godzin. Nasza silna ekipa już umiera.
Tomek dziarsko wbiegł na Czantorię, żeby potowarzyszyć nam przez
parę kilometrów, ale niestety kolejna wycieczka biegowa dość
mocno odbiła się na jego twarzy. Do tego my także czujemy już
powoli w nogach to, co za nami, dziesiątki kilometrów, rwane
niemiłosiernie tempo, wymuszone korygowaniem i sprawdzaniem trasy.
Wszystko to spowodowało, że w głowach pojawia się myśl:
kończymy.
W sumie był to najlepszy moment na
skończenie, czuliśmy się jeszcze dobrze. Chodziło o to, aby się
nie zajechać do końca, a nie przekraczać linii mety za wszelką
cenę. Kolejna noc bez snu odcisnęłaby się na nas już znacznie
mocniej, a do tego ta perspektywa zakończenia biegu po 20 godzinach
od założeń. Szybka wymiana zdań i cyrograf podpisany, wracamy z
Miziowej prosto do Kubalonki.
Do samochodu dotarliśmy uśmiechnięci,
zjedliśmy pure ziemniaczane i czas na odpoczynek. Rano śniadanie
i... szkoda, że trasa nie biegła gdzieś obok naszego postoju, bo
pewnie ruszylibyśmy dalej. Brakowało nam po prostu wypoczynku przed
samym startem, chociaż jednej normalnie i spokojnie przespanej nocy.
Wybraliśmy się silną grupą na naleśniki, o których marzyliśmy
sobie w trakcie rywalizacji.
Pojawiliśmy się jeszcze w biurze
zawodów, wymieniliśmy nasze uwagi i dopingowaliśmy Jacka Kocura,
zwycięzcę rywalizacji BUT 60, na ostatnich metrach. Spotkaliśmy
też innych uczestników challengu, którzy tak jak my wycofali się
z trasy, i wszyscy jednogłośnie zawołaliśmy – tak, to super
impreza i świetna formuła, w przyszłym roku też przyjeżdżamy!
Czy dla nas wyścig się skończył?
Nie, dopingowaliśmy Balinta, stale sprawdzając jego postępy i
cieszyliśmy się, że chociaż jemu się udało skończyć ten
morderczy challenge.
Podsumowanie
To była świetna przygoda. Na pewno
wrócimy tam za rok, a wszystko wskazuje, że ta formuła przeżyje.
Uwagi? To, o czym rozmawialiśmy z organizatorem – po pierwsze
godzina startu – przy złożeniu braku wsparcia i pory roku z
pewnością lepiej jest zorganizować start nad ranem, a nie w nocy.
Do tego zabrakło informacji na temat biegu w schroniskach przez
które biegliśmy. To jednak detale. Z pewnością organizacyjnie
była to o niebo lepsza edycja od tej niesławnej zeszłorocznej.
Zresztą nie mogło być inaczej, bowiem ta sama ekipa zorganizowała
dobrze odebraną i ocenioną Zamieć, więc i tym razem nie powinno
być źle. I nie było! Świetna sprawa ze śledzeniem wszystkich
uczestników BUT Challenge i wyświetlanie sytuacji na wielkim
ekranie w bazie – kinie. Tam gdzie Pokojowy Patrol tam i atmosfera
dobra i ta prawda się powtarza. Dobre duszki biegowych tras i tym
razem dały z siebie wiele, aby impreza mogła zostać uznana za
udaną.
Moja ocena swojego startu? Sportowo
słabo – szkoda, że nie udało się wykonać założeń, a z
drugiej strony mądra decyzja od strony zdrowotno-startowej. W końcu
to nie ostatni start, a już dzień później czułem się świetnie.
Przeżyłem, a w przeciwieństwie do startu w Biegu 7 Szczytów,
gdzie zmasakrowałem sobie stopy, tym razem wszystko bez większy
szkód. Czasem trzeba powiedzieć pas, aby kolejny raz było lepiej i
przyjemniej.
W tym roku jednak na pewno dokończę
trasę BUT Challenge, nie lubię rozbabranych do połowy spraw. Co więcej wracamy tam w duecie, bowiem Kamil Klich też zdecydował się rozprawić ze swoją drugą połówką ;P
:)
r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz